Chcąc, żeby Terry Pratchett został ze mną odrobinę dłużej, wzięłam się za Wiedźmikołaja. Co prawda znałam już treść, bo oglądałam kiedyś film na podstawie książki, ale nie zmienia to faktu, że świetnie mi się czytało tę prozę. Choć na czytanie bardziej odpowiedni byłby czas w okolicach Bożego Narodzenia, to Wielkanoc też się nadaje. Nie bądźmy drobiazgowi.
Oto Noc Strzeżenia Wiedźm. Dzieci wieszają nad kominkiem puste skarpety, w których rano znajdują prezenty, a oprócz tego ktoś zostawia ślady sadzy na dywanie i płóz na śniegu zebranym na dachu oraz opróżniony kieliszek po sherry. Tylko co powiedzielibyście na przebraną w czerwony kostium wysoką, dosyć chudą taką chudością, hm, ostateczną, postać dostarczającą niespodzianki pod wskazany adres? A co jeśli nagle okazałoby się, że rzeczywiście istnieje stworek zjadający Wasze skarpetki (no bo jak inaczej wytłumaczyć to, że zawsze, po każdym praniu, zostaje jakaś skarpetka bez pary?)? Warto też pamiętać, że jeżeli wystąpią jakieś zakłócenia w osnowie rzeczywistości, nikt nie może czuć się bezpiecznie - nawet Wróżka Zębuszka może zostać okradziona...
W kwestii postury dużo można zdziałać poduszką umieszczoną w odpowiednim miejscu. |
Powiedziałabym, że w Wiedźmikołaju jest sporo fabuły. Tak, to chyba dobre określenie. Humor, oczywiście, ale fabuła też. To trochę taka Opowieść wigilijna w Świecie Dysku, ale bez duchów przeszłości, teraźniejszości i przyszłości i bez wyraźnego rozróżnienia na bogatych i biednych… Czyli właściwie w ogóle nie Opowieść wigilijna, ale warto było spróbować ;) Dla mnie, w każdym razie, bardzo przyjemna lektura, o której nie wiem co napisać, ale wciąż próbuję...
Właściwie jak każdy... |
Brak komentarzy
Prześlij komentarz