To bardzo dobry thriller. Nie znałam do tej pory twórczości Michaela Palmera, ale chyba będę musiała zawrzeć z nią bliższą znajomość.

Natalie to była biegaczka, która po kontuzji uniemożliwiającej dalsze trenowanie, postanowiła wstąpić na Akademię Medyczną w Bostonie - mimo że jest już po 30-tce. Ben jest prywatnym detektywem próbującym związać koniec z końcem w swoim biurze w Chicago. Doktor Anson w kameruńskiej dżungli pracuje nad lekiem, który ma szansę zrewolucjonizować świat. Na pierwszy rzut oka niewiele ich łączy... Jeśli jednak dodać, że Natalie w wyniku strzelaniny traci płuco, doktor Anson pilnie potrzebuje przeszczepu, a Ben jest na tropie afery dotyczącej handlu organami, wiele się wyjaśnia.

Cała historia osnuta jest wokół organizacji, która, uważając się za Władców - w rozumieniu Platona, decyduje o tym, kto ma większe prawo, aby żyć. Czy kelnerka w podrzędnym barze, czy raczej naukowiec pracujący nad czymś niezwykle ważnym w skali świata. I tutaj powinien pojawić się dylemat moralny - czy można w ogóle kłaść na szalach życie dwojga ludzi i oceniać, które jest bardziej wartościowe? Jakie przyjąć kryteria?

Palmer świetnie pokazuje, że transplantacje są potrzebne, ale nie za wszelką cenę. Natomiast może faktycznie warto włożyć do portfela deklarację, w której wyrażamy zgodę na przeszczep naszych narządów w razie śmierci klinicznej?

Nagle zrobiło się strasznie poważnie... A w ostatecznym rozrachunku "Piąta fiolka" to i tak tylko rozrywka. Uważam, że to dobry, emocjonujący kawałek prozy. Nie mam w zwyczaju kupowania tego typu literatury, bo przeważnie są to książki, do których już bym nie wróciła znając zakończenie. Ale do przeczytania zachęcam - szczególnie jeśli ktoś lubi thrillery medyczne (no i jeśli uważa, że można mi zaufać).

Przeczytałam to tak szybko, że nawet nie wiem kiedy. I to nawet nie dlatego, że książka była tak wciągająca. Raczej ze względu na sposób jej wydania - duże litery, sporo pustej przestrzeni i gruby papier.

Z więzienia, za sprawą wyjątkowo sprytnego prawnika, wychodzi skazany na śmierć Jared Barnett. O spokój swojej rodziny zaczyna drżeć pani prokurator, która przyczyniła się do wyroku skazującego Jareda, ale on, oprócz burzenia jej szczęścia rodzinnego, ma też inny plan. Wraz ze swoją siostrą i jej synem planuje okraść bank. Nie wszystko jednak idzie według planu, a drogę ich ucieczki znaczą kolejne morderstwa.

Tak naprawdę nie ma tutaj szalonego tempa akcji, pościgów zapierających dech w piersiach, czy podobnych rzeczy. Jest ucieczka i jest pościg, ale teraz myślę, że takie raczej niemrawe. Jest też pewna próba ukazania głębi psychologicznej mordercy, ale też bez przesady. Jednak tak szybko przeczytałam tę książkę (w ciągu jednego dnia), że w czasie czytania nie zwróciłam uwagi na te niedociągnięcia i gdyby nie ten blog - w ogóle bym się nad nimi nie zastanawiała.

To dobra książka, żeby przeczytać coś tak po prostu. Np. w poczekalni u lekarza albo w autobusie. Ale nie oczekujcie po niej głębszych refleksji.

To mój pierwszy e-book (nie liczę "Moralności pani Dulskiej" w liceum, której nie zdążyłam wypożyczyć przed omawianiem). I, mimo że czytałam z monitora, nie było tak źle jak myślałam, że będzie.

Teraz mogę też przyznać, że zasiadając do czytania byłam pełna obaw dotyczących treści. "Wedle reguły kreacji" jest efektem self-publishingu, a więc założenia, że każdy może wydać to, co napisze - w wersji elektronicznej. Od razu też zaznaczę, że swój e-gzemplarz otrzymałam od autora. Ale nie znaczy to, że moja opinia podyktowana jest wdzięcznością lub fałszywą lojalnością.

To po prostu interesująca opowieść o życiu Stanisława Szmita urodzonego w 1943 roku we Fraudencji. Trochę mi ta historia przypominała "Kajtkowe przygody" - głównie przez wiejską scenerię na początku i, oczywiście, bociana leczonego w domu (już drugi raz w tym miesiącu bociani motyw - fatum?). Z drugiej strony trochę widziałam w tym serial "Daleko od szosy" (nigdy nie oglądałam go w całości, znam tylko urywki) pozbawiony humorystycznych wątków. W całość wplata się najnowsza historia Polski - Stanisława nie omija aresztowanie za wywrotowość - oraz nieco twórczego szaleństwa.

Nie będę zdradzać fabuły, bo to książka obyczajowa, więc wydaje mi się, że byłoby to trochę jak zdradzanie "kto jest mordercą". Grunt, że czyta się dobrze, a język jest dopasowany do klimatu i charakteru opowieści. Jasne, nie jest to pozycja bez wad - mnie na przykład średnio do gustu przypadło zakończenie, ale to już jest kwestia oczekiwań jakie stawia się czytanej pozycji.

Nie zamierzam pisać tutaj peanów na cześć autora, ale uważam, że jeśli self-publishing owocowałby tylko takimi książkami, to nikt nie musiałby się martwić o ewentualne zaniżanie literackiego poziomu rynku. Zdarzyło mi się czytać znacznie gorsze książki od "Wedle reguły kreacji" i nikt mi nie zwróci straconego przy nich czasu. Tym razem czasu nie straciłam - i uważam tak, mimo że generalnie nie przepadam za polską prozą.

Liczę na to, że autor będzie wciąż doskonalił swój warsztat literacki i następnym razem dostarczy nam utwór bardziej rozbudowany. Choć, z drugiej strony, osobiście lubię krótkie formy, a "Wedle reguły kreacji" jest dla mnie obszernym opowiadaniem. Pożyjemy, zobaczymy.

Pomyślałam sobie, że bocian jest swojskim ptakiem, więc interesująca będzie książka z polską nutą u francuskiego autora.

Max Böhm, szwajcarski ornitolog, zatrudnia Francuza, Louisa Antioche, aby ten prześledził lot bocianów z Europy do Afryki. Wiosną tego roku nie wszystkie ptaki wróciły do swoich europejskich gniazd i Szwajcar chce się dowiedzieć co mogło im się przytrafić. Zanim Louis wyruszy na wyprawę śladami bocianów, odnajduje w bocianim gnieździe martwego Böhma. Właściwie mógłby uznać, że jest zwolniony z umowy, ale sprawa zaczyna być coraz bardziej tajemnicza i wciągająca.

W opisie nawet nieźle to wygląda. Ale wykonanie, dla mnie, pozostawia wiele do życzenia. Pominę już to, że główny bohater docierając do Izraela nie wiedział jak posługiwać się bronią palną, a już 50 stron później strzelał jak zawodowiec. Zabawne było też to, że ten historyk, który przez 10 lat pisał swój doktorat (1000 stron!), nagle przeobraża się w zabijakę potrafiącego z każdego wydusić zeznanie przeprowadzając rozmowę niczym przesłuchanie. Natomiast najgorsze, w moim odczuciu, było skojarzenie z "Jądrem ciemności" Conrada kiedy czytałam część poświęconą pobytowi Louisa w Afryce. Powieść Conrada jest lekturą, którą wspominam najgorzej z całego liceum.

Zatem może to moje osobiste uprzedzenie, a może obiektywnie "Lot bocianów" nie jest niczym ponad średniakiem, w którym główny bohater niesamowicie mnie zmęczył.

Maja - Jostein Gaarder

sobota, 23 lipca 2011


"Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć - zaledwie kilka sekund."*

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że patrząc w rozgwieżdżone niebo patrzycie na historię wszechświata? Mnie naszły takie refleksje przy lekturze "Mai". A czy ma sens wybieranie najpiękniejszej samicy człowiekowatych ssaków naczelnych? W końcu to tylko jedna z wielu kombinacji genów. Gdyby 15 miliardów lat temu coś poszło inaczej, dzisiaj nie byłoby o czym mówić, bo dla nas nie byłoby żadnego dzisiaj.

Główną część książki stanowi list, który napisał, lub mógłby napisać, mąż, biolog ewolucjonista, do żony, paleontologa, z którą pozostaje w separacji. W liście znajdujemy to, co Frank przeżył na Fidżi, a dokładniej na Taveuni, gdzie można przejść z dzisiaj w jutro (lub wczoraj), bo właśnie tam znajduje się linia zmiany daty. Ale to tylko wstęp, to zagadki pozostawione bez rozwiązań. Owe rozwiązania znajdują się w dalszej części epistoły. Wszystko objęte jest wstępem i posłowiem autorstwa angielskiego pisarza, Johna Spooke'a. Bez niego nie wiedzielibyśmy czy pozostajemy w baśni, czy w rzeczywistości.

Całość prowadzi do przedstawienia Manifestu, składającego się z 52-óch postulatów, który w metaforyczny sposób ma przedstawić życie, jego początki i przeznaczenie. Od razu się przyznam, że mnie Manifest nie przypadł do gustu, bo nie lubię takich pseudopoetyckich popisów elokwencji.

Natomiast reszta - ze swoim baśniowo-ewolucyjnym klimatem - jest ok. Co prawda na początku miałam wrażenie, że los sobie ze mnie zakpił i zrobił mi powtórkę z filozofii i metodologii nauk społecznych, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny.

*Jostein Gaarder, Maja, Jacek Santorski & Co Wydawnictwo, Warszawa 2000

"[...] plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi."*

Czasem mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą na Ziemi, która (wśród czytających) nie przeczytała jeszcze literackich klasyków (i nie widziała klasyków filmowych). No, poza tymi obowiązkowymi w szkole.

"Sto lat samotności" to swego rodzaju saga rodzinna. Sto lat życia jednej rodziny, której członkowie, każdy na swój sposób, trwali w samotności. Rodzili się z tym uczuciem i z nim umierali. Bez względu na dobrobyt lub lata klęski urodzaju. Wciąż powtarzali te same schematy - jakby czas stał w miejscu lub kręcił się w kółko. Wciąż popełniali te same błędy i dawali ponieść się tym samym namiętnościom.

To jest jedna z tych książek, które trzeba przeczytać. Choćby po to, żeby zapoznać się z klasykiem realizmu magicznego. Gabriel García Márquez napisał tę powieść w drugiej połowie lat 60. i, mimo że jesteśmy świadkami napływania do fikcyjnego Macondo dobrze nam znanych wynalazków, to dla mnie ta historia pozostaje poza czasem, gdzieś w przestrzeni Ameryki Łacińskiej.

Ród Buendiów przez 7 pokoleń zmierza w swej samotności ku końcowi, który jest nieuchronny i przewidziany już w momencie zakładania osady. Przed przeznaczeniem nie można uciec - u Márqueza jest jak w greckiej tragedii.

P.S. Poniżej przedstawiam (misternie tworzone w popularnym edytorze tekstu) drzewo genealogiczne rodziny Buendía, które tworzyłam czytając książkę. Pomagało w zapamiętaniu kto jest kim w tej zwariowanej rodzinie.


* Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2009: s. 454

***

Miałam wziąć udział w rozpowszechnianej ostatnio na blogach zabawie (One Lovely Blog Award), do której zaprosiła mnie Maruda007 (bardzo Ci dziękuję!), ale zauważyłam, że dużo osób, które sama chętnie bym zaprosiła, pisze na swoich blogach, iż z różnych względów nie weźmie w niej udziału. A zatem - może kiedy indziej :)


Znowu podróże. Tym razem nie tylko po USA ("Artysta zbrodni"), ale po 3-ech kontynentach. To się nazywa rozmach.

Doktor Marissa Blumenthal ma problem z zajściem w ciążę. Razem z mężem poddają się procedurom zapłodnienia in vitro i Klinice Kobiecej w Bostonie. To bardzo dobra placówka z wysokimi wskaźnikami powodzenia. Niestety, renoma szpitala nie może pomóc kiedy w małżeństwie starającym się o dziecko coraz częściej dochodzi do nieporozumień na tym tle. A do tego dochodzą coraz poważniejsze wątpliwości Marissy czy w Klinice na pewno wszystko jest tak jak być powinno. Podejrzenia prowadzą na trop międzynarodowej afery, której ogniska znajdują się w USA, Australii i Azji. Czyli czeka nas podróż przez pół świata.

Afery u Cooka zawsze mają rozmach. Tym razem może jeszcze większy niż zwykle. Po lekturze jego książek zawsze zastanawiam się, czy opisane przez niego zdarzenia rzeczywiście mogłyby mieć miejsce. I, w takim razie, czy mogę ufać moim lekarzom.

Problem in vitro co jakiś czas wraca do publicznej dyskusji, ale ja jeszcze chyba nie słyszałam, żeby dyskutoeano o czymś innym niż pieniądze (czasem też dyskutuje się o "moralności"). A może warto byłoby zająć się tym, co czują pary poddawane zabiegom. Ile muszą znieść bólu i upokorzeń. Nie chcę tutaj zaczynać wielkiej dyskusji na ten temat, ale dopiero thriller medyczny uświadomił mi jak wielki wpływ na rodzinne szczęście może mieć taka kuracja. Oczywiście nie jest to główny wątek powieści, ale wydaje mi się równie ważny. Po prostu warto się nad tym zastanowić.

A poza tym - jak zwykle u Cooka - w "Oznakach życia" jest dużo akcji i dużo ciekawostek medycznych (dla laika). Dla mnie Robin Cook wciąż jest królem thrillera medycznego.


Niesamowite, że niektórzy detektywi nie potrzebują najnowocześniejszych metod badania mikrośladów do zdemaskowania zabójcy. A może czasy Herkulesa Poirot były inne, może wtedy ludzie popełniający zbrodnie nie mieli stalowych nerwów i dlatego przyznawali się pod ciężarem...poszlak. Możliwe jest też, że Poirot zajmował się morderstwami, które popełniały osoby nie nawykłe do tego sposobu radzenia sobie z problemami lub takie, które zaślepione były jedynie żądzą szybkiego zysku.

Właściwie to jeszcze długo mogłabym prowadzić dywagacje na temat natury zbrodni w literaturze - kiedyś i dzisiaj. Ale najpierw jednak parę słów o "Niemym świadku".

Herkules Poirot otrzymuje list z zaświatów. Tak jakby. Zaadresowany został przez pannę Emilię Arundell, ale najwyraźniej zapomniała go wysłać i dopiero dwa miesiące po jej śmierci zrobiła to pokojówka. Starsza pani po upadku ze schodów, o który wszyscy obwiniali pozostawioną na ostatnim stopniu psią piłkę, zaczyna podejrzewać, że ktoś nastaje na jej życie. Prawdopodobnie jest to ktoś z rodziny, bo zdarzenie ma miejsce podczas pobytu najbliższych u niej. Detektyw nie miał szans zareagować na czas, ale teraz czuje się jak najbardziej zobowiązany do rozwiązania zagadki. Jak zwykle - po nitce do kłębka.

Metody Herkulesa Poirot z reguły są niezawodne. Wycieczka na miejsce zbrodni, rozmowy ze wszystkimi zainteresowanymi i związanymi ze sprawą, jeden czy dwa małe testy i voilà! W rzeczywistości to chyba nie jest tak proste, ale temu małemu Belgowi zawsze się udaje. Już nawet nie próbuję go prześcignąć w odkryciu sprawcy, pozwalam nieść się z prądem śledztwa.

"Niemy świadek" nie powalił mnie na kolana, ale wcale nie czuję się zawiedziona. Fabuła była dokładnie taka, jakiej oczekiwałam po Christie. Przyjemna lektura na przyjemny dzień.

Artysta zbrodni - John Case

poniedziałek, 11 lipca 2011


Po przeczytaniu tekstu na okładce pomyślałam sobie, że skądś to znam. Zaginięcie dzieci? Origami? Jak nic Origami Killer z Heavy Rain (gra na PS3). Ale na szczęście lektura książki dosyć szybko zweryfikowała moje odczucia (nie żeby gra była zła - po prostu bałam się, że już na początku będę wiedziała kto jest sprawcą ;) ).

Oto jest małżeństwo - Alex i Liz. Są w separacji, bo Liz nie mogła znieść pracoholizmu swojego męża, który jest reporterem telewizyjnym. Przez większość czasu ich dzieci, 6-letnie bliźnięta, identyczni chłopcy, są z matką, ale teraz mają spędzić 2 miesiące z ojcem, żeby ten przekonał się jak ciężko pogodzić pracę z opieką nad dwójką dzieci.

W ten feralny weekend jadą we trzech na jarmark renesansowy (choć moim zdaniem bardziej średniowieczny). Chłopaki są zafascynowani wszystkim co tam widzą, a najbardziej pojedynkiem rycerzy. Tyle że po zakończonych zawodach Alex nigdzie nie może ich znaleźć. Ostatnia osoba, a którą ich widział to wysoki mężczyzna z psem - zarówno on jak i zwierzę mieli na szyjach krezy. Mimo najszczerszych chęci policji, a także wielu ochotników, chłopców nie udaje się odnaleźć. Ojciec postanawia zatem sam zająć się poszukiwaniami łapiąc się wszystkich, czasem najdziwniejszych, poszlak.

Właśnie to najbardziej mi się podobało - misterne zbieranie wiadomości, które mogą być pomocne, i układanie ich na swoich miejscach niczym puzzle. No i oryginalny pomysł z wykorzystaniem ludzi zawodowo zajmujących się magią - iluzjonistów. Wreszcie coś nowego!

Teraz myślę, że może nie wszystko trzymało się kupy, nie wyjaśniono na przykład co się stało z psem - czy miał być tylko wabikiem, czy występował w jakichś sztuczkach. Ale to tylko taka mała uwaga do tej bardzo dobrej akcji.

A już myślałam, że nie uda mi się natrafić na coś, czego jeszcze nie czytałam w dziesiątkach innych kryminałów...

Ciężko się pisze o książkach, które się podobały i właściwie nie ma się nic do dodania do tego.

Tytułowe Anna, Hanna i Johanna to córka, babcia i matka (w tej kolejności). Anna sama jest już matką i babcią, ale dopiero przy łóżku umierającej rodzicielki stara się odnaleźć swoją tożsamość - przez zgłębienie historii Johanny, a jeszcze wcześniej Hanny. Do tego dochodzi historia jej własnego życia, w którym można doszukiwać się pewnych prawidłowości powielanych w kolejnych pokoleniach. Zmienia się jedynie kontekst, bo przecież świat nie stoi w miejscu.

Właściwie wszystkie trzy historie są podobne - dzieciństwo, młodość, mąż, dzieci, mniej lub bardziej skomplikowane życie. Kobietom wydaje się, że są od siebie oddalone, nie rozumieją się, ale prawdopodobnie podświadomie wyczuwają więcej niż można się domyślać z ich postępowania. Młodsze często nie rozumieją motywacji starszych, znają tylko ich wyniki, a te niekiedy wydają się być irracjonalne. Być może jest tak jak powiedziała jedna z bohaterek - nie staramy się zbliżyć do naszych najbliższych krewnych, bo to zawsze zwiększa możliwość zranienia osób, na których najbardziej nam zależy.

Książka jest napisana trochę jak gawęda, przez co zanim się obejrzałam byłam już w połowie. Pozwala prześledzić relacje między trzema kobietami z różnych pokoleń na tle zachodzących przemian społecznych - nie tylko w Szwecji, ale na całym świecie. Szwedzkie miasta i wsie przy granicy z Norwegią stają się dopełnieniem historii, ale nie jej głównym punktem, bo tym niezmiennie są ludzie.

Na początku nie byłam przekonana do lektury tej książki, ale nie żałuję, że jednak po nią sięgnęłam. Skłoniła mnie do przemyśleń, a przy okazji dobrze się przy niej bawiłam - mimo że to nie do końca lekka opowieść.


Sesja nareszcie dobiegła końca, dzięki czemu odzyskałam swój wolny czas, który mogę przeznaczyć na co mam ochotę. Instytucja kultury, w której pracuję również ma wolne (w pewnym sensie), więc wzięłam się za czytanie. Nareszcie.

"Aż śmierć nas rozłączy" to zbiór opowiadań, który oszukał mnie już w bibliotece. Sięgnęłam po niego, bo na grzbiecie zobaczyłam nazwisko Cobena. Dopiero w domu zorientowałam się, że to "Coben i inni", a jego nazwisko jest największe, bo to on wybrał opowiadania i całość opatrzył wstępem. W środku znajduje się 19 historii, które łączy jedno - miłość. Czasem romantyczna, czasem pożądliwa, ale zawsze do końca. W tym wypadku tragicznego. Na końcu książki znalazło się też miejsce dla krótkich notek o wszystkich autorach. Niektórzy lepiej, niektórzy słabiej znani, ale wszyscy mają tutaj swoje 5 minut.

Moją uwagę szczególnie zwróciły 4 opowiadania: Póki śmierć nas nie rozłączy, Cyberrandka.com, Powrót do domu oraz Pułapka.

"Póki śmierć nas nie rozłączy" (Tim Maleeny) to krótka opowieść o tym jak małżeństwo z 60-letnim stażem celebruje kolejną rocznicę ślubu. Ona jest botaniczką, on chemikiem. Zachowując pozory, zupełnie świadomie prowadzą ze sobą grę, w której stawką jest (jakżeby inaczej!) życie. Na czym polega gra? Na podtykaniu sobie potraw, których składniki to najróżniejsze trucizny. Efekt: wiadomy.

"Cyberrandka.com" (Tom Savage) nie jest niczym odkrywczym. Jej istotą jest to, o czym wciąż słyszymy odkąd Internet stał się popularny - ograniczone zaufanie do osób poznanych w Sieci, na czatach, czy na portalach randkowych. Ciekawa natomiast jest forma opowiadania, ponieważ jest to zapis rozmów na czacie oraz krótka notatka prasowa. Naprawdę interesujące.

"Powrót do domu" (Charles Todd) to nic innego jak jeszcze jedna z tych magicznych opowieści o duszach, które, po śmierci daleko od domu, wracają w rodzinne strony. Z pewnością słyszeliście takie historie, szczególnie jeśli macie babcie mieszkające na wsi. Muszę się jednak przyznać, że to opowiadanie mnie wzruszyło i niemal uroniłam łzę przy ostatnich wersach.

Ostatnią historią, która w wyjątkowy sposób zwróciła moją uwagę jest "Pułapka" (Harlan Coben). Opowiada o kobiecie, która zgłasza policji zaginięcie męża, a po powrocie do domu okazuje się, że mężczyzna wrócił. Problem w tym, że wygląda zupełnie inaczej, ale wszystkie jego dokumenty wydają się być prawdziwe. Świetny pomysł na opowiadanie i naprawdę dobre zakończenie.

W krótkiej formie, jaką jest opowiadanie, dobrze widać kunszt autora. Nie wszystkim do końca udało się wyjść obronną ręką z tego sprawdzianu, ale ogólnie poziom został utrzymany. Są opowiadania, których już nie pamiętam, tak nudne były. Ale są też takie jak te 4 wymienione, które pozostawiają po sobie choćby wrażenie czegoś innego, świeżego. Lektura tego zbioru była ciekawym doświadczeniem.

Twitter

Instagram

Wyświetl ten post na Instagramie.

Co tu się...? #mrok #gusła #dziady

Post udostępniony przez Dorota (@schizma9)

© Kawałek Cienia
designed by templatesZoo