Nie dla mnie. Po dwóch dosyć ciężkich lekturach ("Lot nad kukułczym gniazdem" i "Nowy wspaniały świat") chciałam trochę odetchnąć i przeczytać coś lżejszego. Ale chyba nie aż tak.

"Sklepik z niespodzianką" opowiada historię Bogusi (stąd podtytuł, ha!), która wracając z Holandii do rodzinnego domu na Saskiej Kępie w Warszawie zrobiła sobie postój w małej nadmorskiej mieścinie. Tak jej się Pogodna spodobała, że postanowiła tam zamieszkać. Rodzice, z którymi Bogusia była mocno związana emocjonalnie (mimo swych 26-u lat), nie mając innego wyjścia, przyklasnęli pomysłowi córki i jeszcze zaoferowali, że w razie problemów dorzucą trochę grosza do przedsięwzięcia dziewczyny - tytułowego Sklepiku z Niespodzianką.

W Pogodnej czekały Bogusię łzy radości i łzy smutku, przyjaźń, ale też bezradność i pogarda... Banał? Owszem. I to mnie do tej książki zniechęcało. Ta cała słodycz: miasta, ludzi, relacji... Idealne małżeństwo rodziców bohaterki, nawet kiedy pojawiły się problemy, przyprawiało mnie o mdłości. Wszystko było jakieś takie mdłe i... nieprawdziwe, Czasem miałam wrażenie jakbym czytała opis ckliwych scen (albo wcale nie ckliwych) ze sztampowej komedii romantycznej.

Autorka wplotła w fabułę kilka przepisów na słodkości i to liczę na plus. Jak już wyjdę z etapu przeprowadzki to może spróbuję coś z tych propozycji zaserwować moim znajomym. Poza tym są fragmenty, które prezentują się naprawdę sympatycznie, np. te dotyczące psa Bogusi, Pieguska. Jednak w większości, jak dla mnie, fabuła jest zbyt miałka.

Moja koleżanka z pracy stwierdziła, że to jest książka, przy której należy wziąć kieliszek wina i marzyć. Wierzę, że tak może być. Widocznie to nie był dla mnie odpowiedni moment na tę pozycję.

Przy okazji chciałabym złożyć Wam, moi Drodzy, życzenia spokojnych i zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, radości w gronie rodzinnym (albo innym, które lubicie) i, oczywiście, wielu książkowo-świątecznych zdobyczy :)

[Mój dzień w książkach]

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Zobaczyłam tę zabawę u Prowincjonalnej Nauczycielki, a ona z kolei podpatrzyła to u Lirael. A zatem i ja się pobawię w takie małe podsumowanie (?) roku opisując dzień przy pomocy tytułów przeczytanych w ostatnich (prawie) 12-tu miesiącach książek :) No to zaczynam:

Mój dzień w książkach

Zaczęłam dzień Lotem nad kukułczym gniazdem.
W drodze do pracy zobaczyłam Mężczyznę w brązowym garniturze
i przeszłam obok Hotelu Bertram,
żeby uniknąć Złodziejki książek,
ale oczywiście zatrzymałam się przy Pałacu Północy.
W biurze szef powiedział: Piekło jest we mnie.
i zlecił mi zbadanie Zapisków na pudełku od zapałek.
W czasie obiadu z Matką
zauważyłam Annę, Hannę i Johannę
pod Klubem Mefista.
Potem wróciłam do swojego biurka z Roku 1984.
Następnie, w drodze do domu, kupiłam Klejnot Wschodu,
ponieważ mam Niebezpieczne pasje.
Przygotowując się do snu, wzięłam Mózg
i uczyłam się Całego zdania nieboszczyka,
zanim powiedziałam dobranoc Pięknym duchom.

A jak wygląda Wasz dzień w książkach?
I znowu, znowu Bruce Dickinson: "Our brave new world | In a brave new world...". Oj, słuchało się, słuchało (i dalej się słucha, ale trochę rzadziej)... Ale przecież ja nie o tym.

Kto jest szczęśliwszy: człowiek w pełni świadomy pułapek konsumpcjonizmu i zdający sobie sprawę z zalet i wad świata, czy też człowiek, który tak bardzo jest przekonany o doskonałości cywilizacji, że ta faktycznie przestaje mieć jakiekolwiek wady? Można by właściwie filozoficznie zapytać: "czym jest szczęście?".

Huxley w "Nowym wspaniałym świecie" przedstawia nam wizję społeczeństwa przyszłości. Dla niektórych może być to wizja przerażająca, a dla innych... całkiem współczesna. Obywatele Republiki Świata od sztucznie powstałego embrionu są odpowiednio warunkowani do życia zgodnego z kastą, do której należą, oraz do życia "na odpowiednim poziomie konsumpcji" (to nie jest cytat, to moje przemyślenie ;) ). A do kogo się zwracają niczym katolicy do Boga? Do Pana Naszego Forda. Tak, tego od Forda T. Najwyraźniej u podstawy nowej wspaniałej cywilizacji legła fordowska taśma produkcyjna.

Ale właściwie nie tyle fabuła, co stworzony model społeczeństwa wydał mi się ciekawy. Zachowane zostały kasty (czy też klasy), bo m.in. eksperyment cypryjski pokazał, że to rozwiązanie jest znacznie lepsze, gwarantuje większą stabilność, niż w modelu "wszyscy są równi". Huxley chyba chciał skłonić swych czytelników - w latach 30. XX w. - do rozważenia kwestii dokąd może zawieść cywilizację rozbuchany kapitalizm wraz z przemysłem. I możliwe, że ów cel zrealizował, bo, mimo pewnych anachronizmów, wydźwięk całości jak najbardziej daje się odczytywać współcześnie. Tylko nie robi już takiego wrażenia (albo tylko na mnie nie robi) jak kiedyś, bo przynajmniej część opisywanego świata mniej lub bardziej stała się faktem. Kiedy już zdamy sobie z tego sprawę - to dopiero może być zaskoczenie.

Lepiej być nieświadomym, ale nieszczęśliwym, czy świadomym, lecz borykającym się z trudami życia? Odpowiedź, szczególnie po lekturze "Nowego wspaniałego świata", nie jest oczywista.

Polecam tę książkę, bo z niej na pewno dowiecie się więcej niż z tego, co napisałam powyżej.

PS. Pewnie jest to strasznie stare, ale znalazłam szukając jakichś informacji na temat "Nowego..." - ile książek udało Wam się przeczytać z tych list (swoje wyniki umieściłam w nawiasach):
- Le Monde (9)
- BBC (21)
- Wirtualna Polska (23)?

[Mój głos]

czwartek, 8 grudnia 2011


Pomyślałam sobie, że zabiorę głos. A co mi tam. Tyle osób zabiera głos, to dlaczego ja miałabym nie? W końcu nie trzeba się znać, żeby zabrać. Głos oczywiście.

Skłoniła mnie do tego wspomniana w poprzednim poście dyskusja na blogu Życiowa pasja bibliofila. Dyskusja co prawda już ucichła i zasadniczo miała dotyczyć pisania recenzji dla wydawnictw (swoją drogą - gdzie są ci przymuszani i pozbawieni wyboru blogerzy? wszyscy, którzy się wypowiadali sami sobie wybierają książki do czytania), ale pojawiły się też inne wątki. Np. wątek recenzji samych w sobie - czy są opiniotwócze, czy też pisane są tylko dla innych blogerów.


U Agnieszki Tatery trwa ożywiona dyskusja na temat recenzowania książek od wydawnictw, a ja, tkwiąca na marginesie blogowego światka, chciałabym zaprezentować Wam dzisiaj książkę z moich własnych zbiorów. Nareszcie udało mi się skończyć "Lot nad kukułczym gniazdem". I nie chodzi o to, że mi się nie podobała, ale chyba za mało jeździłam autobusem (ostatnio tylko tam czytam).

Ten tytuł zawsze kojarzył mi się ze słynnym filmem Miloša Formana z Jackiem Nicholsonem w roli głównej (film wciąż przede mną). Dosyć długo nie wiedziałam, że obraz powstał na podstawie książki inspirowanej doświadczeniami jej autora (przez jakiś czas pracował jako sanitariusz w szpitalu psychiatrycznym). A potem dostałam tę książkę na urodziny (nawet jej oczekiwałam) i kilka miesięcy później zabrałam się za jej czytanie.


Piekło jest we mnie - Joe Alex

piątek, 25 listopada 2011

Dawno mnie tu nie było. Ostatnio przerwy pomiędzy wpisami robią się coraz dłuższe... Oczywiście nie jest to zamierzone, moim zdaniem to świat sprzysiągł się przeciwko mnie ;) Tzn., że nie mam czasu na czytanie beletrystyki.

Czasem tylko udaje mi się przeczytać coś w autobusie lub tramwaju (i niekoniecznie są to komunikaty MPK). Tym razem była to kolejna książka Joe Alexa - "Piekło jest we mnie".

Rzecz dzieje się na lotnisku w Johannesburgu i w samolocie lecącym do Londynu. Natomiast Joe Alex nie jest jeszcze tak bardzo skupiony na sobie jak w innych książkach, choć jest już dosyć popularnym autorem. Na początku poznajemy wszystkich bohaterów - pasażerów czekających na opóźniony lot - oczywiście z perspektywy pisarza. A kiedy już razem ze wszystkimi wsiądziemy na pokład międzykontynentalnego samolotu, nim dolecimy do pierwszego "przystanku" w Nairobi, w naszej obecności zostanie popełnione morderstwo. To ryzykowne zabijać człowieka w obecności Joe Alexa.

Muszę przyznać, że z dotychczas przeczytanych książek Macieja Słomczyńskiego vel Joe Alexa ta podobała mi się najbardziej. Może dlatego, że główny bohater nie jest jeszcze aż tak zmanierowany jak w książkach traktujących o jego późniejszej karierze. Poza tym tutaj nie wymądrza się w obecności funkcjonariuszy Scotland Yardu robiąc z nich totalnych ignorantów, bo na pokładzie samolotu po prostu ich nie ma. Ogólnie, przypadł mi do gustu klimat opowieści, ale nie potrafię powiedzieć czy te odczucia wywołały wcześniej wspomniane czynniki, czy może coś jeszcze.

Jeszcze jedną zaletą (być może dla niektórych wadą) książki "Piekło jest we mnie" jest to, że nie trzeba być nad nią cały czas skupionym. Nawet jeśli w komunikacji miejskiej na chwilę odpłyną nam gdzieś myśli - nic nie szkodzi, damy sobie radę z ogarnięciem akcji.

A najlepsze jest zakończenie książki. Ale nie zdradzę pod jakim względem.
Długi weekend dobiega końca, a dla mnie oznacza to kolejne czytadło przeczytane w pociągu. Żeby nie było, że w podróży to tylko czytadła - w drodze powrotnej do Łodzi czytałam "Lot nad kukułczym gniazdem".

Ale póki co - kolejny kryminał Joe Alexa, bez którego literacki świat by się nie zawalił, ale o ileż nudniejsza byłaby moja podróż.

Tym razem Joe Alex, pisarz, zostaje wezwany przez swego przyjaciela ze Scotland Yardu, Beniamina Parkera, do rozwiązania zagadki śmierci znanego ekonomisty, a w wolnym czasie zapalonego entomologa. Jeśli ktoś przed śmiercią zostawia list pożegnalny, można byłoby sądzić, że popełnił samobójstwo. Nie zawsze jednak sprawa jest taka prosta i oczywista, a szczególnie w książkach, w których do akcji wkracza znany detektyw - choćby i amator. Tak jest też tym razem - sprawa się komplikuje, ale wyćwiczony umysł jest sobie w stanie poradzić z zakrętami w śledztwie w niespełna trzy godziny. A potem wrócić do domu i dokończyć przerwany sen.

Przyjemnie się czyta te niewymagające głębszego zaangażowania kryminały, ale kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać nad pewnymi sprawami, to wychodzą niedoróbki. No bo powiedzcie sami - co to za stróże prawa, którzy nie potrafią poradzić sobie ze śledztwem i muszą prosić o pomoc pisarza specjalizującego się w kryminałach? Niechby on był chociaż prywatnym detektywem. Choć wtedy książki prawdopodobnie stałyby się jeszcze bardziej sztampowe. Jeśli natomiast chodzi o samą zagadkę - bawiłam się nieźle. Nie próbowałam też zgadnąć kto jest mordercą, mimo że możliwości było niewiele. Pewnie i tak by mi się to nie udało, a poza tym lubię elementy zaskoczenia.

Joe Alex na wyżyny literackie się nie wznosi, ale przecież nie wszystkie utwory muszą, czy nawet powinny. Bo gdyby tak było, to skąd wiedzielibyśmy czym te wyżyny są? Jako kryminał "Cichym ścigałam go lotem..." spełnia swoją rozrywkową powinność.

[Słowa klucze #4]

poniedziałek, 7 listopada 2011

Ostatnio nie mam za bardzo czasu na czytanie książek, a przynajmniej nie takich, o których miałabym ochotę tutaj pisać. Bo np. dzisiaj skończyłam "Liternet. Literatura i Internet" pod red. Piotra Mareckiego, ale nie jest to pozycja z fascynującą fabułą, a zbiór tekstów powstałych w 2002 r., z których być może skorzystam jak już zacznę pisać tę wspominaną wszędzie (przeze mnie) pracę magisterską.

Tymczasem zajrzałam do google analytics, bo czasem lubię sobie poczytać coś wesołego (jeśli chodzi o beletrystykę, to w tej chwili jestem na etapie "Lotu nad kukułczym gniazdem"...), więc podzielę się tym z Wami:


"Mężczyzna w brązowym garniturze" to jedna z najwcześniejszych powieści Agathy Christie, wydana w 1924 r. Nie występują tutaj ani Herkules Poirot (choć występuje jego przyjaciel, pułkownik Race), ani panna Marple - główną bohaterką jest młoda poszukiwaczka przygód.

Właściwie to Anna Beddingfeld stała się poszukiwaczką przygód trochę z wyboru, a trochę z przypadku. Okazję stworzyła niespodziewana śmierć jej papy. Nie żeby dziewczyna cieszyła się z tego wydarzenia, ale nagle zniknęły więzy, które wstrzymywały ją przed wyruszeniem w podróż z ponurej Anglii dokądkolwiek. A w życiu jest tak, że jak się szuka przygód, to się je znajduje (co za wielowiekowa mądrość!). Annie przytrafiło się to na stacji metra, gdzie była świadkiem śmiertelnego wypadku. Niby wypadek, ale niedługo później mężczyzna w brązowym garniturze, który również był wtedy w metrze, był widziany w pobliżu miejsca morderstwa znanej (choć nie wszędzie) aktorki. Dziewczynie nie pozostaje nic innego jak pokierować się mętnymi informacjami ze znalezionej przy zmarłym w podziemnej kolei kartki i wyruszyć statkiem do Kapsztadu, aby szukać rozwiązania zagadki mężczyzny w brązowym garniturze.

Niezwykle lekka książka pełna humoru. Jak zwykle przyjemna fabuła, w której kolejne wydarzenia są jak kawałki układanki. Nie ma natomiast metodycznego zbierania kolejnych informacji jak to bywa w przypadku książek z Herkulesem. Tutaj po prostu wszystko się toczy. Wielokrotnie już pisałam, że trudno jest mi wymyślać kolejne zdania zachwytu nad książką jeśli przeczytałam już wiele pozycji tego samego autora czy autorki. Myślę, że ci, którzy lubią Agathę Christie polubią też jej "Mężczyznę w brązowym garniturze".

Dodam jeszcze, bez żadnego związku z fabułą, że wydania kieszonkowe książek (tak jak te wydania Christie z Wydawnictwa Dolnośląskiego) są świetne dla kręgosłupa i bardzo wygodne do trzymania podczas podróży. Wiem, truizm ;)

Rok 1984 - George Orwell

poniedziałek, 24 października 2011

Mam wrażenie, że przy tej książce powinnam napisać jedynie: "W końcu przeczytałam", bo przecież "Rok 1984" to legenda. Prawdopodobnie mało jest osób, które o niej nie słyszały (choć ja ostatnio spotkałam dwie), ale myślę, że może być sporo, które jej nie czytały. Czasem czuję się jakby media i wykładowcy, w różny sposób i przy różnych okazjach, wciskali mi Orwella w twarz. To może stwarzać wrażenie, że "ja już wiem, o czym jest ta książka, więc po co mam ją czytać?". I jeszcze jedno - chyba po raz pierwszy w czytaniu książki nieco przeszkadzał mi brak wiedzy o niej samej, o jej interpretacjach i o epoce, w której powstawała.

A zatem nie będę bawić się w analizy "Roku 1984", bo jedyne czym może się to skończyć, to zabrnięcie na grząski teren, w który potem "wbiją" mnie głębiej poloniści. Nie oznacza to oczywiście, że czytałam bezrefleksyjnie, bo tej książki raczej nie da się tak czytać.


Nie jest to najlepsza lektura na jesienną chandrę.

Jenny McPartland pracuje w galerii sztuki w Nowym Jorku. Właśnie przygotowuje wystawę modnego ostatnio, a przy tym bardzo dobrego, malarza z Minnesoty - Ericha Kruegera. Jednocześnie musi  opiekować się dwójką małych dzieci, boryka się z problemami finansowymi, a przy okazji, z dziwnego poczucia obowiązku (?), pożycza pieniądze swojemu byłemu mężowi. Aż w końcu poznaje uroczego pana Kruegera, który podaje jej pomocne ramię w dosłownym znaczeniu tego zwrotu, ale też w przenośnym - bo zjawia się w samą porę, żeby zapobiec nawarstwiającym się problemom samotnej, zapracowanej matki. Dacie wiarę, że po miesiącu czy dwóch już są małżeństwem i Jenny razem z dziećmi przeprowadza się na farmę, do rodzinnej posiadłości Kruegerów? A wiadomo - jak mówi stare porzekadło: co nagle, to po diable.

Oczywiście początkowo panuje sielanka, ale im dokładniej Jenny poznaje historię rodziny, tym bardziej coś jest nie tak. Przyszło jej konkurować z matką swego męża, a to nie jest łatwe. Szczególnie jeśli matka żyje już tylko w pamięci tych, którzy ją znali, i na obrazach.

Książka ma dosyć ponury klimat, jak na dobry thriller przystało. Tzn., hm, "dobry" nie oznacza tutaj "przełomowy", ale na pewno "zajmujący". Trzyma w napięciu, czyli tak, jak być powinno. Jednak, tak jak wspomniałam na początku, nie jest to odpowiednia książka na poprawę nastroju - niby zwyczajne czytadło, a jednak czułam się nieswojo czytając je będąc w domu sama.

Jeśli ktoś lubi thrillery, to ten jest całkiem dobry. Nie porusza tak jak "Echo winy" Charlotte Link lub "Matka" Petry Hammesfahr (oczywiście jest to moja opinia, że wymienione książki są poruszające, możecie się nie zgadzać), ale Mary Higgins Clark produkuje książki hurtowo, więc chyba nie należy oczekiwać, że tempo pisania będzie szło w parze z głęboką konstrukcją psychologiczną bohaterów. Mimo wszystko uważam, że jest dobrze i książkę polecam fanom gatunku.

Państwo Tamickie - Joanna Łukowska

poniedziałek, 17 października 2011

Właśnie się zorientowałam jak dawno nic tu nie pisałam (cóż za rym). Chociaż, może tydzień to nie aż tak długo. W każdym razie dopadły mnie zajęcia na uczelni na spółkę z jesienną chandrą (melancholią? depresją?). "Państwo Tamickie" jest całkiem dobrym lekarstwem na spadek nastroju, ale, wiadomo, wszystko, co dobre, szybko się kończy.

To książka (e-book) o pewnym młodym małżeństwie z Poznania, które swoją wspólną drogę zaczynało u schyłku lat 80-tych, tuż przed dumnym wkroczeniem Polski w kapitalizm. Towarzyszymy Joannie i Maciejowi Tamickim w ich codziennym życiu i codziennych problemach - od odebrania kluczy do nowego mieszkania i urządzania się w nim, przez dwa porody, perypetie z małymi dziećmi i pracą, aż do małżeńskiego kryzysu. Przy okazji możemy też poznać wycinki z życia ludzi (lub zwierząt), z którymi w jakiś sposób Tamiccy się zetknęli. To po prostu powieść na wskroś obyczajowa.

Największa zaleta "Państwa Tamickiego"? Lekkość stylu i humor. Okazało się, że nie tylko ja miałam problem z sąsiadem z góry, którego zachowanie - ciągłe stukanie, wiercenie i piłowanie - sugerowało budowanie samolotu w domu. Ja swojego podejrzewałam o to, że jest stolarzem-hobbystą i produkuje trumny.

Ogólnie styl wypowiedzi przywodził mi na myśl książki Joanny Chmielewskiej. Niektórych mogłoby to zniechęcić, mnie się podobało. Natomiast bolały mnie literówki - szczególnie liczne na początku - oraz brak strony tytułowej. Potem zobaczyłam w jakiejś księgarni internetowej, że "Państwo Tamickie" ma normalny projekt graficzny okładki, a ja najwyraźniej otrzymałam wersję "promo only" ;)

Moim zdaniem ta pozycja zasługuje na pozytywną ocenę. Żałuję wręcz, że tak długo zwlekałam z przeczytaniem jej, ale nie posiadam czytnika, a targanie ze sobą stacjonarnego komputera z miejsca na miejsce raczej nie wchodzi w grę.

Dziękuję autorce za egzemplarz "recenzencki" ;)

[Stos #2]

poniedziałek, 10 października 2011

Nadszedł czas na prezentację kolejnego stosu książek, który uzbierał mi się ostatnimi czasy. Zdjęcie zostało zrobione wczoraj wieczorem i już dzisiaj jest nieaktualne, ale to co dzisiaj przybyło niech na razie pozostanie tajemnicą ;) Nie udało mi się jeszcze przeczytać wszystkich książek z poprzedniego stosu, ale dzielnie przedzieram się przez kolejne pozycje. Może poszłoby mi szybciej gdyby nie to, że od czasu do czasu przybywają jakieś nadprogramowe utwory - a to z biblioteki, a to jakiś ebook... Tym razem zdjęcie robił q. Książki od dołu:

- Philippa Gregory, Błazen królowej - podobnie jak poprzednio, książka pożyczona od Mamy q, "Kochanice króla" były całkiem dobre - zobaczymy jak będzie tym razem;

- Mario Puzo, Ojciec chrzestny - prezent od q na moje przyszywane imieniny (generalnie imieniny mam tego samego dnia co urodziny - w sierpniu, ale niektórzy twierdzą, że to niesprawiedliwe dostawać prezenty tylko raz. I to wcale nie ja tak twierdzę ;) ), cieszę się, że w końcu będę miała okazję poznać tę słynną historię;

- Katarzyna Michalak, Sklepik z niespodzianką: Bogusia - wybrałam się do antykwariatu, żeby zobaczyć czy nie ma czegoś ze Świata Dysku Pratchetta, niestety nie było i już miałam wychodzić...;

- Aldous Huxley, Nowy wspaniały świat - kolejny prezent od q, chyba za pomoc w realizacji jakiegoś materiału, ale nie jestem pewna;

- Peter James, Pogrzebany - książka, którą dostaliśmy na dworcu Łódź Fabryczna, prawdopodobnie w ramach promocji (promocji książki, nie dworca);

- Joe Alex, Piekło jest we mnie - pożyczyłam sobie z biblioteczki mojej Mamy, idealna wielkość i waga książki do torebki.

Hotel "Bertram" - Agatha Christie

niedziela, 9 października 2011

Zanim usiadłam do napisania opinii o kolejnej książce Christie, przypadkiem natknęłam się na to, co pisałam niemal rok temu o "Tajemniczym panu Quinie". Od razu mogę powiedzieć - "Hotel Bertram" nie jest tak pełną tajemnic opowieścią.

W powojennej Anglii hotel Bertram to miejsce, w którym czas jakby się zatrzymał 50 lat wcześniej. Ludzie, których można tam spotkać, wydają się nie pasować do współczesnej epoki - zarówno goście jak i obsługa. A wśród nich znalazła się panna Marple, jak zwykle czujna i jasno myśląca - pomimo wieku. To tylko ciało się zestarzało, umysł wciąż pracuje na wysokich obrotach. Skoro jest nasza stara znajoma (i nie mam tu na myśli wieku), to musi być i zbrodnia. W istocie - zdarzyła się - ale gdzieś pod koniec, a odgadnięcie mordercy tym razem nawet dla mnie nie było specjalnie trudne (!). Tak naprawdę chodzi o rabunki, które od jakiegoś czasu nękają całą Anglię (i nie tylko). Co prawda są pewne tropy, ale prowadzą donikąd. Cała nadzieja w nadinspektorze Davy'im, że uda mu się poskładać elementy na pozór do siebie nie pasujące.

Czytałam lepsze książki Agathy Christie. Tutaj pierwszy raz mi się zdarzyło naprawdę wcześnie odgadnąć o co chodzi. Jasne, bez szczegółów, ale jednak. Całe szczęście, że bez nich, bo to najbardziej w jej książkach lubię - te logicznie wymienione i tłumaczone argumenty wyjaśniające "kto jest mordercą". Uważam też, że w "Hotelu Bertram" było za mało panny Marple. Może i jestem fanką Herkulesa Poirot, ale, hej!, panna Marple też jest w porządku. Oczywiście to takie tam moje marudzenie, bo tę książkę czyta się niemal równie przyjemnie co inne tej autorki.

I jeszcze taka dygresja na koniec. Ostatnie sceny powieści, tuż przed wyjaśnieniem zagadki, przypomniały mi film Woody'ego Allena "Cienie we mgle". Prawdopodobnie przez tę mgłę.

Żona kuchennego boga - Amy Tan

wtorek, 4 października 2011


"Żona kuchennego boga" wpadła do mnie przypadkiem, a że została wypożyczona z biblioteki (i to nie przeze mnie) - musiałam ją szybko przeczytać.

Matka i córka. Chinka i Amerykanka. Różnice pokoleniowe i mnóstwo niewypowiedzianych sekretów. Aż nadszedł czas kiedy wszystko musi zostać wjaśnione. Córka ma stwardnienie rozsiane, o którym matka nie wie. Starsza kobieta zrobiła sekret z całego swojego życia sprzed przybycia do Ameryki i małżeństwa z pastorem. A tym, co przeżyła, dałoby się obdzielić niejedną osobę. W końcu, za namową (a właściwie groźbą) przyjaciółki, opowiada Pearl o wszystkich radościach i upokorzeniach, których doznała.

Czasem aż nie mogłam uwierzyć w to, co czytam i zastanawiałam się, czy możliwe byłoby tak beztialskie zachowanie wobec kobiety jakie prezentował pierwszy mąż Winnie. I to jej podporządkowanie... Coś przerażającego, ale, niestety, być może wcale nie odbiegającego od prawdy. Nie znam chińskiej kultury, nie wiem co mogło się faktycznie zdarzyć w I poł. XX w., ale podejrzewam, że autorka wiedziała co pisze - w końcu sama jest córką chińskich imigrantów, więc prawdopodobnie wie co nieco o tej dalekowschodniej patriarchalnej kulturze.

Tak naprawdę nie wiem co o tej książce napisać. Podobała mi sę, ale nie powaliła. Mimo wszystko poleciłabym ją gdyby ktoś zapytał mnie o dobrą książkę obyczajową. Chyba szczególnie ze względu na tę kulturową otoczkę, tak różną od europejskiej - co zawsze podkreślam przy tego typu książkach. Zatem jeśli przypadkiem (lub nie) traficie na "Żonę kuchennego boga" to sami (same?) musicie podjąć decyzję czy przeczytać.

[Po MFKiG 2011]

poniedziałek, 3 października 2011

Quaz napisał, że dla niego MFKiG to przede wszystkim ludzie. Dla mnie to przede wszystkim ich pasja. Jak już pisałam, nie znam się na komiksach, ale na Festiwalu bawiłam się świetnie :)

Udało nam się być tylko w sobotę i to dopiero po południu, ale zdążyliśmy na spotkanie z przedstawicielem 11 bit studios, a potem z rysownikiem Disneya, Kari Korhonenem. Pierwsze było dosyć nudne (studiowałam w tym czasie program Festiwalu), za to drugie bardzo mi się podobało. Przypomniały mi się czasy, w których regularnie czytałam "Kaczora Donalda". Po rozmowie z rysownikiem zaczął się panel "Czas na komiks - wokół wystawy" o tym, czy komiks jest sztuką. Chyba. Tzn. już na początku dowiedzieliśmy się, że komiks sztuką bywa, a potem wyszliśmy, żeby zobaczyć inne atrakcje przygotowane przez organizatorów MFKiG. Wpadliśmy do Strefy Gier, w której odbywały się turnieje e-sportowe (mam nadzieję, że tak to się nazywa), a potem do Strefy Targowej, w której można było wydać bardzo dużo pieniędzy na komiksy. Przemykaliśmy między stoiskami spotykając co jakiś czas mniej lub bardziej znajomych pasjonatów.

A wieczorem... W klubie Wytwórnia odbyła się Komiksowa Gala, na której wręczono kilka nagród, kilka osób złożyło Festiwalowi życzenia i ogólnie było bardzo sympatycznie. Ale tak naprawdę czekaliśmy na największą (przynajmniej dla mnie) atrakcję - występ Akiry Yamaoki (nie wiem czy dobrze odmieniłam) razem z Cool Kids Of Death. Najpierw zagrali sami CKOD - jako support dla CKOD i Yamaoki ( ;) ), który skomponował muzykę m.in. do gry Silent Hill. Zespół z kompozytorem wykonał kilka swoich utworów, a na koniec zagrali 2 kawałki z gry (i jeden na bis). Muzyka na żywo zawsze jest porywająca.

Po koncercie była jeszcze impreza klubowa, ale na niej zostali już tylko nieliczni. I tak było sympatycznie :) Już nie mogę się doczekać przyszłorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi.

Na koniec jeszcze mała niespodzianka. Quaz zrobił (nakręcił i zmontował) krótki filmik, w którym możecie zobaczyć jak to wszystko wyglądało (i przy okazji mnie ;) ). Zapraszam do obejrzenia:


To książka o słowach i barwach. Również o uczuciach. Jeśli napiszę, że "Złodziejka książek" jest fantastyczna, to czy będzie to spoiler mojej opinii?

Liesel Meminger ukradła pierwszą książkę mając 10 lat. Na cmentarzu, po pogrzebie swego młodszego brata. Mama odwoziła ich do rodziny zastępczej, bo... Właściwie to Liesel nie wiedziała dlaczego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa rozwiązała tę zagadkę później. Zapomniałam dodać, że dziewczynka jest Niemką, a podróż odbywała się na początku 1939 r. Złodziejka trafiła do Molching, do Rosy i Hansa Hubermannów, którzy odtąd mieli zastąpić jej rodziców. I prawdopodobnie wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że we wrześniu zaczęła się wojna.

II wojna światowa to dla Polaków wciąż bolesny temat, pomimo upływu lat. Ale Zusak pokazuje, że Niemcy też swoje zapłacili. I, jak to zwykle bywa, najwyższą cenę ponieśli cywile. Jasne, byli ludzie, którzy dali się ponieść słowom Führera, wierzyli w to, co mówił i w niego. Ale byli też tacy, którym nieobojętny był los gnanych na śmierć. Szczególnie jeśli z takimi gnanymi spotkali się oko w oko.

Narratorem "Złodziejki książek" jest Śmierć. Moim zdaniem to rewelacyjny zabieg ze strony autora. Paradoksalnie obecność Śmierci wprowadza wiele ciepła i humoru do opowieści. Bo "Złodziejka książek" to wojna z humorem, ale bez przesady. Wszystko jest wyważone, a na końcu i tak miałam łzy w oczach. Markus Zusak porwał mnie swoimi metaforami, plastycznością opisu słów i tego, co się z nimi dzieje kiedy już opuszczą usta. I właściwie teraz brakuje mi ich do opisania książki, bo chyba wszystkie zostały między jej okładkami.

Starałam się dawkować sobie "Złodziejkę książek", podobnie jak tytułowa bohaterka dawkowała sobie kolejne rozdziały ukradzionych woluminów. Początkowo nawet mi się to udawało, ale im bardziej zagłębiałam się w fabułę, tym trudniej było odłożyć książkę na później. Swoją drogą, uważam, że utwór Zusaka z powodzeniem mógłby być lekturą szkolną.

Szczerze polecam.
Od 30-tego września, czyli już od najbliższego piątku, do 2-ego października (do niedzieli) w Łodzi odbywać się będzie Międzynarodowy (!) Festiwal Komiksu i Gier. Organizatorzy starają się, żeby z roku na rok robiło się coraz ciekawiej, rozwijają imprezę, a w tym roku (jeśli dobrze widziałam) festiwal jest podczepiony pod sztandar polskiej prezydencji w UE. I bardzo dobrze. Wszelkie inicjatywy kulturalne powinny być wspierane i promowane. O!

Tutaj: klik znajdziecie szczegółowy program części komiksowej, a tutaj: klik części growej. Zdecydowana większość wydarzeń, spotkań itd. odbędzie się w Łódzkim Domu Kultury, ale np. spora część Strefy Gier będzie miała swoje miejsce w Hotelu Centrum. O, tutaj jeszcze strona Festiwalu na Facebooku: klik.

Dodatkową atrakcją z pewnością będzie after party w klubie Wytwórnia. Odbędą się wybory rysunkowej Miss Festiwalu, a na scenie wystąpi, razem z zespołem Cool Kids Of Death, Akira Yamaoka. W zeszłym roku udało mi się być tylko w klubie, ale było całkiem sympatycznie. W tym roku postaram się zwiedzić również tę "właściwą" część festiwalową :) Bo wiecie, ja specjalną fanką komiksów nie jestem, a już na pewno nie jestem ich znawczynią. Ale wydaje mi się, że MFKiG jest naprawdę ciekawą i udaną inicjatywą, więc warto o tym wydarzeniu wspominać.
W ramach odpoczynku od grubych i / lub wymagających większego skupienia książek sięgnęłam po kryminał. To moje pierwsze spotkanie z Joe Alexem, ale kolejne z Maciejem Słomczyńskim, który skrywa się pod brytyjskim pseudonimem.

Joe Alex, autor poczytnych kryminałów, i jego przyjaciółka, Karolina, zostają zaproszeni do Mandalay House - domu wujecznego dziadka dziewczyny. Zaproszenie nadchodzi w bardzo dogodnym dla Alexa momencie, bo siedzi akurat nad czystą kartką, która miała zapełniać się kolejnymi zdaniami nowej powieści. Tym bardziej zapala się do pomysłu kiedy odwiedza go Beniamin Parker, zastępca szefa Wydziału Kryminalnego Scotland Yardu, a prywatnie przyjaciel pisarza. Okazuje się, że właścicielowi Mandalay House zajmującemu się indyjską archeologią może grozić niebezpieczeństwo związane z jego profesją.

Oczywiście w domu zostaje popełnione morderstwo, a śledztwo jest prowadzone w niemal klasyczny sposób. Niemal, bo obok funkcjonariusza Scotland Yardu w przesłuchaniach bierze udział pisarz. Być może to jego wyobraźnia, której stereotypowo pozbawieni są urzędnicy, pozwala mu na szybsze odkrycie mordercy.

Zgrabnie zarysowana fabuła, interesująca zagadka, wszystko, czego poszukuje się w kryminale. Jak dla mnie - jest w tym trochę Agathy Christie, niekwestionowanej królowej tego gatunku, ale jak się wzorować, to tylko na najlepszych. Tak naprawdę "Gdzie przykazań brak dziesięciu" nie odkrywa Ameryki, ale czyta się przyjemnie. O ile oczywiście nie oczekuje się nie wiadomo jakich wyżyn literackich.
Nie zgadzam się z hasłem reklamowym umieszczonym w górnej części okładki: "Szokująca historia dwóch sióstr walczących o miłość króla". Nie o to w "Kochanicach króla" chodzi. Poza tym, nawet jeśli rzeczywiście walczą - to nie przez całą książkę i nie tylko o miłość króla.

Wydaje mi się, że Henryk VIII, król Anglii w latach 1509-1547, jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci historycznych w Europie. Wystarczy powiedzieć, że "to ten, który miał 6 żon". Znawcy historii, szczególnie Wielkiej Brytanii, pewnie łapią się za głowy, że w społecznej świadomości funkcjonują takie uproszczenia, ale nic nie mogą na to poradzić. A historia Henryka i towarzyszek jego życia jest szeroko wykorzystywana w kulturze.

"Kochanice króla" to nie jest książka ściśle historyczna. Autorka zachowała chronologię autentycznych wydarzeń, ale w bardziej szczegółowych punktach powieści nie do końca trzyma się prawdy (nie jest to zarzut, chociaż zaskoczyło mnie kiedy dowiedziałam się, że to nie Anna, lecz Maria była starszą Boleynówną). Akcja rozpoczyna się wiosną 1521 r. kiedy to 13-letnia Maria Boleyn, dwórka królowej Katarzyny Aragońskiej, żony Henryka VIII Tudora, obserwuje egzekucję Edwarda Stafforda, a kończy w maju 1536 r. ścięciem Anny Boleyn (wydaje mi się, że nie jest to spoiler - w końcu wydarzenie jest prawdziwe). Przez te 15 lat na dworze władcy najmożniejsze rodziny spiskują, knują, podstawiają królowi pod nos swoje najpiękniejsze córy, żeby tylko (albo aż) spłodził z jedną z nich syna, którego nie dała mu prawowita małżonka. Można powiedzieć, że jest to czas Howardów i Boleynów, bo to najpierw Marii, a potem Annie, która wspięła się na sam szczyt, udaje się zatrzymać przy sobie Henryka. Ale czasy są niepewne, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a  król jest jak rozkapryszone dziecko, którego pragnienia należałoby zgadywać nim o nich w ogóle pomyśli.

Całość relacjonuje nam Maria, którą jako pierwszą Boleynównę, należącą również do rodu Howardów, popchnięto w ramiona króla. Ale ona nie miała takich ambicji jak jej siostra i cała reszta rodziny. Być może właśnie to pozwoliło jej być szczęśliwą i, co ważniejsze, zachować swoje szczęście mimo przeciwności.

Dziwne to były czasy pełne dworskich konfliktów i intryg. Czasy, w których trzeba było być dobrym strategiem umiejącym przewidzieć co przyniesie największą korzyść. Czasy, w których trudno było określić komu i kiedy należy się lojalność. Wygląda na to, że, wbrew pozorom, najlepiej mieli ci najniżej urodzeni. Przynajmniej w kwestii moralności.

Ale cóż ja mogę wiedzieć. Nie znam się na historii, a już szczególnie historii Wielkiej Brytanii. Za to powiem Wam, że książka okazała się całkiem ciekawa. Bohaterowie (w szczególności Anna Boleyn) to wzbudzali moją złość i irytację, to znów współczucie. Początkowo wydawało mi się, że akcja toczy się zbyt wolno, ale końcówkę przeczytałam jednym tchem. Generalnie mogę polecić "Kochanice króla" - szczególnie na zbliżające się długie jesienne wieczory.

P.S. Skoro jesteśmy (jestem?) w temacie, to 15-ego października zapraszam do Filharmonii Łódzkiej na transmisję opery "Anna Bolena" (Gaetano Donizetti) prosto z Metropolitan Opera w Nowym Jorku :)

[edit: Transmisje, o czym nie wspomniałam wyżej, bo nie sądziłam, że ktoś zwróci na to uwagę :P , odbywają się też w Krakowie i Rzeszowie; zaprosiłam do Łodzi, bo mam najbliżej ;) ]

[Słowa klucze #3]

czwartek, 15 września 2011

Ludzie wciąż szukają winnic w Toskanii, ciekawe czy to dlatego, że lato ma się w Polsce ku końcowi...?

Cały czas czytam (choć z przerwami) "Kochanice króla", ale jeszcze trochę potrwa zanim tę książkę skończę. W torebce mam też cały czas "Gdzie przykazań brak dziesięciu" Joe Alexa, którą to miałam zamiar czytać w pociągu z Warszawy do Łodzi, ale pewien mężczyzna pokrzyżował mi plany dosiadając się do mnie i rozpoczynając rozmowę trwającą przez całą podróż. Tymczasem mały przegląd z ostatnich dwóch tygodni na blogowym analyticsie:

- kryptochemokracji - rozbrajają mnie przypadki, w których ludzie wpisują rzeczowniki do przeglądarki;

- człowieczeństwo dla makbeta jest - albo go nie ma;

- ewangelia wedłóg szatana. - uch...;

- jak strindberg pisze o kobietach - czy google ma wyrzucić gotową odpowiedź?;

- jakie symbole pozostawiali mordercy - mam nadzieję, że nikt nie szuka inspiracji...;

- litery w przestrzeni - to ładne :) ;

- sposób konstruowania fabuły w książkach christie - wydaje mi się, że wystarczy przeczytać ze 3 jej książki i wszystko staje się jasne;

- tekst umberto eco jest felietonem - nie powiedziałabym tego o "Imieniu róży".

A zatem - szukajcie, a znajdziecie!



Podróż w świat - Virginia Woolf

poniedziałek, 12 września 2011

Wciąż nie mogę trafić na "Panią Dalloway" aczkolwiek znowu się na jej postać natknęłam - w "Podróży w świat" właśnie.

A "Podróż w świat" to powieść o podróży (jakże odkrywcze!) statkiem z Anglii do Santa Marina w Ameryce Południowej i o pobycie tam kilku(nastu) osób z angielskich wyższych sfer. Helen Ambrose postanawia pokazać siostrzenicy swego męża, Rachel, jak może wyglądać życie poza domem jej ciotek i statkiem ojca (matka nie żyje). W Santa Marina Rachel przeżywa miłość swego życia, ale trzeba pamiętać, że nic nie trwa wiecznie.

Nie jest mi łatwo pisać o tej książce, bo naprawdę byłam do niej pozytywnie nastawiona - tak samo jak w ogóle do Virginii Woolf (być może za sprawą "Godzin"). Jednak, pomimo tego, zmęczyła mnie "Podróż w świat". Brnęłam przez nią, a nie przyjemnie płynęłam przez kolejne strony (a teraz lincz ze strony fanów Woolf?). Przydługie opisy przeżyć wewnętrznych bohaterów przestały mnie aż tak bardzo interesować mniej więcej w gimnazjum (pamiętam jak na polskim uczyliśmy się opisywać przeżycia wewnętrzne i kojarzyć je z widocznymi oznakami tychże przeżyć - sprawdzianem było wypracowanie z "Antygony", w którym jeden z moich kolegów napisał, że "Hajmonowi gibało się biodro"). Wciąż umykała mi gdzieś uwaga, nie mogłam się skupić, bo bardzo często przez wiele stron nic się nie działo. Ewentualnie ktoś z czegoś zaczynał sobie zdawać sprawę. Wiem, że spłycam. Na osłodę mogę dodać, że chyba najbardziej podobały mi się 3 ostatnie rozdziały.

Virginia Woolf niewątpliwie świetnie operowała językiem jako takim. Gdyby tak nie było, to prawdopodobnie czytałabym "Podróż w świat" trzy razy dłużej. Ale, niestety, sposób prowadzenia fabuły do mnie nie trafił. Nie twierdzę jednak, że książka jest zła - tylko chyba nie dla mnie.
Ostatnio nieco zweryfikowałam swój pogląd na temat polskich pisarzy. Zawsze powtarzam, że nie lubię ich twórczości - z niewiadomych względów. Ale tak naprawdę nie dotyczy ten pogląd wszystkich absolutnie twórców. Chyba po prostu czasem odczuwam lęk przed debiutantami.

Joanna Chmielewska do debiutantów (debiutantek) z pewnością nie należy. Nazywana jest "damą polskiego kryminału" nie bez kozery. Co prawda nie wszystkie jej książki należą do tego gatunku, ale na pewno zdecydowana większość owszem. Udało mi się w końcu dorwać "Byczki w pomidorach", na które długo polowałam w bibliotece. I co? I nic.

Gdzieś przeczytałam, że "Byczki..." to kontynuacja "Wszystko czerwone". Czytałam tę drugą pozycję tak dawno, że zupełnie nic z niej nie pamiętam. Akcja "Byczków..." toczy się jakoś pod koniec lat 70. lub na początku 80. I chyba na lepsze by pani Chmielewskiej wyszło, gdyby te "Byczki..." napisała wtedy, za ciosem, od razu po "Wszystko czerwone". Ale po kolei.

Generalnie byczki w pomidorach to taka potrawa. No, może "potrawa" to za dużo powiedziane. To po prostu rybki w sosie pomidorowym zamknięte w konserwie. Nic więcej na ten temat nie wiem, bo ustrój, który to produkował, chylił się ku upadkowi kiedy ja się urodziłam. W Polsce się chylił. U Chmielewskiej ta konserwa jest klamrą spinającą zasadniczą akcję.

Rzecz dzieje się w Danii, w domu Alicji, która jest osobą gościnną i żadnego rodaka nie opuści w potrzebie mieszkaniowej. Ale tym razem chyba musiała przeklinać te swoje skłonności do pomagania, bo zgodziła się przyjąć pod swój dach państwa Buckich. On - mitoman i megaloman, a do tego słowotok i wodolej; ona - małomówna pokraka, tzn. osoba niedozrośnięta. Poza tą dwójką przez dom przetacza się jeszcze tabun innych ludzi, który wypija hektolitry kawy, herbaty, piwa i innych trunków, jak również zżera wszystko co wydaje się być jadalne. I tak by sobie trwali, gdyby nie to, że pan Bucki któregoś dnia zaginął.

Tak, pokrótce, przedstawia się fabuła. Właściwie nic, czego nie można by się było spodziewać po książce Chmielewskiej. Jest intryga, ale bardzo szybko można się domyślić kto jest winien - choć motywów jest mnóstwo. Jest też humor, ale jakby bledszy niż dotychczas. Nie wiem, może się zmęczyłam jej stylem, a może obiektywnie kiedyś było lepiej? Mam jednak sentyment do Joanny Chmielewskiej, a to zawsze podnosi moją ocenę jej książek - nawet tych nieco słabszych.

P.S. Do tych, którzy czytali "Byczki w pomidorach": ja chyba, tak jak Alicja, nie jestem specjalnie wredna, bo do mnie te świnie z ryjami też lecą...
Dramat "Czarownice z Salem" świetnie pokazuje do czego może doprowadzić fanatyzm. Tutaj fanatyzm religijny razem z pewnymi zadawnionymi, nierozwiązanymi konfliktami między mieszkańcami Salem doprowadził do jednego z najciemniejszych i najbardziej wstydliwych wydarzeń w historii Kościoła.

Salem, północ Stanów Zjednoczonych, rok 1692. Mała izba w domu pastora Parrisa, w której nieprzytomna leży jego córka Betty. Dziewczynka wraz z koleżankami została przyłapana w lesie na nocnych tańcach przypominających pogańskie obrzędy. Od tamtej pory nie może się obudzić, a pastor nie robi nic poza siedzeniem i modlitwą nad jej łóżkiem. Kiedy w końcu dziewczęta zostają oskarżone o czary ich prowodyrka, Abigail Williams, siostrzenica pastora Parrisa, odnajduje sposób, żeby odwrócić od siebie podejrzenia, a przy okazji być może zemścić się na tej lub innej osobie. Rozpętuje się piekło.

Przyznaję - nie wiedziałam, że "Czarownice z Salem" to dramat. Dowiedziałam się dopiero kiedy otworzyłam książkę. Nie oglądałam też filmu z Winoną Ryder, której twarz widać na okładce. O legendzie Salem wiem prawdopodobnie tyle, co większość ludzi - czyli kojarzę nazwę miasta z procesami czarownic. Utwór Millera, klasyczny już chyba w tym temacie, przybliżył mi nieco kontekst znanych zdarzeń, można powiedzieć, że ich absurd. Bo oto okazuje się, że wystarczyło rzucić cień podejrzenia na sąsiada, z którym toczyło się spór o miedzę, i sąd uznawał owo podejrzenie za dowód w sprawie. A jak raz ktoś został uznany winnym konszachtów z siłami nieczystymi, to wręcz niemożliwym było udowodnienie swojej niewinności, bo każde słowo pogrążało człowieka coraz bardziej. Salem zafundowało sobie szaleństwo pod osłoną prawa.

Nie potrafię ocenić z punktu widzenia obiektywnych kryteriów czy "Czarownice z Salem" są dobrym dramatem. Mogę jedynie powiedzieć, że dla mnie jest to dobry wstęp do ewentualnego zgłębiania historii tych okropnych wydarzeń. Sam Miller we wstępie pisze, że dramat rządzi się swoimi prawami i sztuki jego autorstwa nie można traktować jakby to było ścisłe świadectwo zdarzeń. I o tym trzeba pamiętać.

Warto wspomnieć, że najnowsze wydanie (z 2009 r.) zawiera scenę, którą zagrano w spektaklu prapremierowym, a potem na kilka lat wyłączono ze sztuki. Odnajdujemy również obszerne komentarze autora, w których wyjaśnia on pewien kontekst historyczny lub przybliża sylwetki niektórych bohaterów. To pomaga odnieść sztukę do ówczesnych realiów.

Podsumowując, Arthur Miller poradził sobie z tym niełatwym zadaniem jakim było opowiedzenie historii czarownic z Salem.

[Słowa klucze #2]

środa, 31 sierpnia 2011


Ostatni tydzień nie obfitował w jakieś wydumane dziwolągi, ale znalazłam kilka ciekawostek:

- mary mycio piolunowy las - w ogóle nie mam pomysłu o co chodzi, może Wy wiecie?;

- elizabeth george kup ksiazke - zawsze rozbrajają mnie takie "komendy" wpisywane w wyszukiwarce;

- ferenc mate 3 - to dosyć interesujące zagadnienie... Wygląda jak kolejny sequel filmu o tytule takim samym jak nazwisko pisarza ;) ;

- liemga ciemi dobrej magi - pomocy!;

- murakami nauczycielkę gry - problemy z gramatyką?;

- zakup dom z winiarnia we wloszech - ach, ciągnie ludzi do własnych winnic, a polski klimat jest średnio temu przyjazny.

Kto szuka, nie błądzi!

[Stos]

wtorek, 30 sierpnia 2011


A oto prezentuję stos książek, który jakoś tak nagle wyrósł w mojej szafce z "różnymi takimi". Drugi stos jest u Rodziców w domu, może następnym razem umieszczę tutaj jego zdjęcie. Musicie wybaczyć mi jakość tego dzisiejszego zdjęcia, ale jakoś nie mogłam się zdecydować gdzie je zrobić, więc ostatecznie umieściłam książki na biurku, a flesz błysnął bez mojej interwencji ;) Obiecuję, że do następnego stosu popracuję na moimi umiejętnościami obsługi aparatu fotograficznego oraz spróbuję znaleźć bardziej interesujące miejsce niż zawalony zeszytami blat :) Książki od dołu:

- Philippa Gregory, Kochanice króla - książka pożyczona od Mamy q, zaczęłam ją już czytać, ale pewnie jeszcze trochę mi się zejdzie;

- Arthur Miller, Czarownice z Salem - efekt zakupów z Grouponem, również zaczęłam czytać (wczoraj w pociągu);

- Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdem - nie oglądałam filmu, a książkę dostałam na urodziny, bo trzeba nadrabiać zaległości;

- George Orwell, Rok 1984 - no właśnie, trzeba nadrabiać zaległości ;), trafiłam na tę książkę w E., a już dawno stwierdziłam, że warto byłoby ją mieć;

- Markus Zusak, Złodziejka książek - to chyba zakup z M., wiecie, była jakaś zniżka, więc nie mogłam przejść obok tego obojętnie ;) ;

- Agatha Christie, Mężczyzna w brązowym garniturze - książka mojej Mamy, już ją kiedyś czytałam, ale nic nie pamiętam;

- Agatha Christie, Hotel "Bertram" - również należy do mojej Mamy, tego chyba nie czytałam, a przynajmniej nie kojarzę tytułu.


Niewątpliwie urzekająca okładka obiecuje pełną zmysłowości, tajemniczą treść - czyż nie? I właściwie spełnia swoją obietnicę.

Oto jest Klejnot Wschodu - córka czwartej konkubiny chińskiego księcia Su. Już jako dziecko wykazywała się cechami nieakceptowanymi w środowisku, w którym przyszła na świat. Za podglądanie ojca podczas stosunku ze służącą Klejnot Wschodu zostaje odesłana na dwór japońskich krewnych. Tam przyjmuje imię Yoshiko, a Japonia staje się jej nową ojczyzną - w miejsce Chin, które ją odrzuciły. Z Japonii trafia do Mongolii, a potem do Szanghaju, a jej podróży towarzyszy ciągła pustka i tęsknota za czymś nieokreślonym czego nie mogły zastąpić piękne stroje oraz kolejne seksualne podboje.

Europejczykom bardzo często wydaje się, że Daleki Wschód jest jednolity, że nie ma różnicy między nacją chińską a japońską. A przecież tak jak jest różnica między Polakiem a Włochem, tak samo różnią się od siebie Chińczyk i Japończyk - Klejnot Wschodu początkowo wyraźnie zaznacza, że japońska kultura była jej obca. Fabuła książki, oparta na faktach (?), obejmuje czasy II wojny światowej, która wyraźnie zaznacza różnice między tymi dwoma krajami.

"Klejnot Wschodu. Pamiętnik" ukazuje nowoczesną (w I poł. XX w.) Azjatkę, którą skrzywdziło jej pochodzenie. Jedno wydarzenie z dzieciństwa zdeterminowało całe jej przyszłe życie pozbawiając przede wszystkim matczynej miłości. Przypieczętowało jej los, a może również fascynacje, od których nie mogła się uwolnić. Aż trudno uwierzyć, że ta kobieta faktycznie mogła kiedyś żyć.

A czego dostarcza nam autorka? Wielu opisów aktów mniej lub bardziej miłosnych i wiele smutku oraz niepokoju. Początkowo jakoś nie mogłam się przekonać do tej książki, ale lubię kiedy tło kulturowe nie jest dla mnie oczywiste, więc w końcu "Klejnot Wschodu" mnie wciągnął. Aczkolwiek nie jest to arcydzieło - nawet w swojej grupie.

W ramach nadrabiania moich zaległości w klasyce literatury sięgnęłam po kurzącą się na półce, od dłuższego już czasu, "Spowiedź szaleńca".

Powieść szwedzkiego autora po raz pierwszy została wydana w 1893 r. - po niemiecku, a następnie w 1895 r. po francusku. Pierwsze polskie wydanie pochodzi z... 1988 r. Warto też dodać, że "Spowiedź szaleńca" to tradycyjnie przyjęte w Polsce tłumaczenie tytułu. Dosłownie, jak pisze o tym tłumacz, Janusz B. Roszkowski, byłaby to "mowa obrończa" lub "obrona na piśmie" będąca pisemnym oświadczeniem. Ale przecież nie będziemy dyskutować z tradycją.

August Strindberg opisał w "Spowiedzi szaleńca" swoje pierwsze małżeństwo trwające lat 14. Wedle jego opisu związek ten był pasmem wzajemnych oskarżeń i upokorzeń, ale niewykluczone, że gdzieś tam, po drodze, znalazłoby się też nieco miłości, a na pewno fascynacji. Wspomnienia pisarza są bardzo jednostronne, od razu widać kto, jego zdaniem, ponosi odpowiedzialność za całe zło w jego małżeństwie. Ba! W całym cywilizowanym świecie. Ale tak naprawdę w tej opowieści (bądź co bądź prawdziwej) żaden z bohaterów nie zyskał mojej sympatii.

Recenzowanie takich książek nie ma specjalnie sensu, ale opinię każdy może mieć. "Spowiedź szaleńca" pozytywnie mnie zaskoczyła - szczególnie jak na historię mającą ponad 120 lat. Być może takie powieści docenia się dopiero po skończeniu obowiązkowej edukacji - kiedy zaczyna się czytać więcej dla przyjemności niż z obowiązku. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie też odwaga z jaką Strindberg opisuje tajemnice alkowy. Nie spodziewałam się takiego braku pruderii (podobno pierwsze wydanie francuskie było w pewnym sensie ocenzurowane).

Oczywiście nie apeluję, abyście rzucili w kąt wszystkie nowości wydawnicze, które trzymacie w rękach, i popędzili do biblioteki lub księgarni po "Spowiedź szaleńca", której autor oskarżany był m.in. o mizoginizm. Ale jeśli przypadkiem w Wasze ręce trafi ta książka, to myślę, że warto się z nią zapoznać. Aczkolwiek lektura nieobowiązkowa.

[Słowa klucze]

środa, 24 sierpnia 2011


Wyniki moich blogowych statystyk sprawdzam dosyć regularnie jednak do tej pory nie zdarzyło mi się napisać tutaj, co w tych statystykach można znaleźć. Postanowiłam przejrzeć słowa kluczowe, które prowadzą do Kawałka Cienia i podzielić się z Wami wynikami mojego przeglądu. Chyba powinnam się cieszyć, że jednak zdecydowana większość tych kluczowych słów to tytuły książek bądź nazwiska autorów, ale nawet przy takich zapytaniach zdarzają się perełki ;) Oto alfabetyczne zestawienie z ostatniego miesiąca (może kiedyś uda mi się pisać takie zestawienia częściej), pisownia oryginalna:

- lot bocianów co to znaczy - nigdy się nie zastanawiałam nad tą egzystencjalną kwestią;

- agatha christie książka o pokojówce - sama jestem ciekawa, wie ktoś o jaką książkę może chodzić?;

- całe zdanie nieboszczyka czyta - no, kto czyta?;

- co wiemy o karen blixen - ja wiem niewiele, najwyżej tyle ile sama zdradziła w "Pożegnaniu z Afryką". Hm... Właśnie sobie przypomniałam, że czytałam kiedyś jakiś skrót jej biografii, ale nie pamiętam w jakiej książce;

- człowiek z cienia tytuł książki - mnie nic nie przychodzi do głowy;

- dobra książka Karen Blixen - polecam "Pożegnanie z Afryką";

- drzewo genealogiczne borgiów - niestety, tylko drzewo genealogiczne Buendia;

- dziennikarz gazety podróz wgłąb rosji lada - nie ładą, a łazikiem (chyba, że oprócz Hugo-Badera w taką podróż wybrał się ktoś jeszcze);

- joanna co jest po całe zdanie nieboszczyka - czy to bezpośredni zwrot do autorki?;

- john irving ostatnia noc w ... - coż za suspens!;

- kongres futurologiczny matrix - polemizowałabym z tym porównaniem;

- kubiak dzieje grekow i rzymian czy warto - jak dla kogo;

- kupię winnicę we włoszech - trochę zazdroszczę, ale bez przesady ;) ;

- lem genitalia - ...

- najbardziej znany kawałek cobejna - mnie przychodzi na myśl "Smells Like Teen Spirit";

- najlepsze winnice w toskanii - może ta należąca do Ferenca Mate? ;) ;

- napisy na ksiege zmarlego - są takie księgi?;

- opisy aktów miłosnych - polecam harlequiny;

- przyjęcie rozwodowe - mam nadzieję, że to nie na serio;

- rodzina borgiów prawda czy fikcja - oto jest pytanie;

- smiertelne oszcze - może miał być "oszczep"...;

- szukam książki ewangelia według szatana - nie warto;

- winnica czy da sie z tego zyc - pewnie się da, ale najpierw trzeba włożyć w to dużo pracy.

Szukajcie, a znajdziecie! ;)

Biała gorączka - Jacek Hugo-Bader

poniedziałek, 22 sierpnia 2011


Delirium tremens, czyli biała gorączka, to tzw. obłęd opilczy lub majaczenie alkoholowe. Występuje po długotrwałym ciągu alkoholowym, właściwie kiedy człowiek zaczyna już trzeźwieć. Biała gorączka nagminnie spotyka Ewenków, jeden z rdzennych ludów Syberii.

Jacek Hugo-Bader, dziennikarz Gazety Wyborczej, zimą 2007 r. wybrał się w podróż przez Rosję. Przejechał łazikiem 13 tys. km - od Moskwy do Władywostoku. Podróż życia? Być może. Dla mnie na pewno taką by była, ale ja z pewnością nie odważyłabym się na coś takiego.

20 lat temu rozpadł się Związek Radziecki, a Rosja wciąż nie może odpokutować tego tworu. Ja nie mogę pojąć tego kraju. Hektolitry wódki, wszechobecna korupcja, na którą godzą się obywatele, ciągłe zagrożenie bandyctwem, a z drugiej strony w wielu (szczególnie syberyjskich) rejonach wiara w szamanizm i życie na granicy przetrwania. Tego ostatniego doświadczyła moja Babcia (ta sama, która pomagała mi w nauce czytania) będąc w czasie II wojny światowej na syberyjskiej zsyłce. Jak widać - niewiele się zmieniło przez te kilkadziesiąt lat.

Książka jest podzielona na dwie części - pierwsza to opis wspomnianej już podróży, a druga to zbiór wcześniejszych artykułów dotyczących byłego Kraju Rad. Teksty są naprawdę interesujące, otworzyły mi oczy na wiele rzeczy. Uświadomiły mi też jakie patologie można spotkać tuż za naszymi wschodnimi granicami. I nie jest to miła świadomość, zaczęło mnie to trochę uwierać.

Moim zdaniem "Biała gorączka" jest pozycją obowiązkową dla wielbicieli reportażu. Trzeba się jednak przygotować na to, że podczas lektury szczęka sama opada, a oczy robią się coraz większe. Polecam!

P.S. Właściwie to powinnam podziękować dr SM za polecenie tej książki (jak również "W Azji") na zajęciach z antropologii :)

[Wychodzę z Cienia]

niedziela, 21 sierpnia 2011


Kawałek Cienia pod koniec czerwca skończył 2 lata. Z okazji tej nie-okrągłej rocznicy jaką są 2 lata i 2 miesiące postanowiłam w końcu napisać parę słów o sobie. To trochę spóźniona odpowiedź na zaproszenie Marudy007 do wzięcia udziału w zabawie One Lovely Blog Award.

- Nauczyłam się czytać mając 4 lata. Pomogła mi w tym Babcia, która cierpliwie odpowiadała na pytania "a jaka to literka?" zupełnie nieświadoma, że ja sobie po cichu składam z tych literek wyrazy. Jakież było zdumienie moich rodziców kiedy pewnego pięknego dnia wzięłam do rąk gazetę z programem tv i rzeczywiście odczytałam to, co autor miał na myśli...

- Kiedy wpadłam na pomysł pisania i umieszczania opinii (unikam nazywania tego, co piszę, recenzjami) o książkach w Internecie, myślałam sobie, że to taka oryginalna idea. Potem okazało się, że podobnych blogów są setki (tysiące?). Nie jestem specjalnie popularną blogerką, ale polubiłam to moje miejsce w Sieci. Poza tym spełnia swoją podstawową funkcję - lepiej pamiętam książki, które czytałam.

- Nazwa bloga, co dla wielu osób pewnie byłoby oczywiste, pochodzi od tytułu piosenki Grzegorza Turnaua. Nie jestem jego dziką fanką, ale cenię muzykę, którą tworzy.

- Nie współpracuję z żadnym wydawnictwem (zaskakujące jest dla mnie, kiedy ktoś prowadzący bloga od trzech miesięcy dostaje książki do recenzji), a moje opinie bardzo rzadko wygrywają w konkursach. Może powinnam bardziej się przyłożyć do promocji... ;)

- Moje ulubione książki, wymienione w profilu bloggera, to "Śpiąc w płomieniu" Jonathana Carrolla, "Zbrodnia i kara" Fiodora Dostojewskiego oraz "Rodzina Borgiów" Mario Puzo. Jest wiele książek, które bardzo mi się podobały i mogłabym je polecić, ale te 3 zrobiły na mnie największe, do tej pory, wrażenie.

- W Sieci, oprócz książek, na których się nie znam, ale które lubię, amatorsko zajmuję się korektą w serwisie Gra-nat.pl. Od mniej więcej czterech lat, trochę po omacku, poruszam się po świecie związanym z grami video, od dwóch lat nawet czasem sama w coś zagram. Powtórzę to, co pisałam ostatnio przy "Wybuchających beczkach" - daleka jestem od stwierdzenia, że gry są tylko dla tępego odbiorcy.

- Chciałam studiować polonistykę lub psychologię - rok temu obroniłam pracę licencjacką z administracji, a teraz jestem na uzupełniającej magisterskiej socjologii. W przyszłym roku o tej porze zamierzam być już magistrem (lub prawie-magistrem) ;)

- Od roku mieszkam w Łodzi - jednej z sześciu (a może pięciu?) największych metropolii w Polsce i prawdopodobnie jednym z najbardziej szarych i zaniedbanych miast. A jednak wciąż mnie to miejsce urzeka.

- Lubię kawę z mlekiem i cukrem, parkowe alejki i słoneczną jesień. Lubię też jeździć pociągiem (wbrew temu co wszyscy mówią o kolejach), bo dobrze mi się tam czyta.

- Nie lubię nadętych i egzaltowanych postów na blogach, większości polskich tłumaczeń anglojęzycznych tytułów filmów i szczeniactwa w zachowaniach ludzi, którzy już nie są w wieku, w którym można to zrzucić na okres dojrzewania.

- Nie potrafię gotować, ale sałatki wychodzą mi całkiem niezłe ;)

Strasznie się rozpisałam na swój własny temat, bardziej niż na temat książek. Powinno być mi wstyd?

Rzadko zdarza mi się przeczytać na wyjeździe jakąś książkę w całości. Tym razem się udało - głównie ze względu na prawie 8-godzinną podróż PKS-em do miejsca wypoczynku.

"Pałac Północy" to druga książka w dorobku pisarza (pierwsza to "Marina"). Czy bardziej udana? Można dyskutować.

Tym razem rzecz nie dzieje się w Barcelonie, a w Kalkucie. Tak, tak, w Indiach. Zafón jest jednak wierny czasom XX-lecia międzywojennego (i za to chwała mu!), które dobrze sprawdzają się w jego powieściach - jeśli oczywiście można tak powiedzieć. Ale do rzeczy.

Siedmioro wychowanków sierocińca St. Patrick's kilka lat wcześniej założyło tajne (a jakże!) stowarzyszenie o nazwie Chowbar Society z siedzibą w opuszczonym budynku nazwanym Pałacem Północy. Nadchodzi jednak dzień, w którym organizacja ma przestać istnieć, bo jej założyciele kończą po 16 lat i muszą opuścić mury swojego dotychczasowego domu. Według prawa osiągnęli dorosłość. Ostatniej nocy przed tym wydarzeniem jednego z członków Chowbar Society dogania przeznaczenie, któremu stawi czoła razem ze swoimi przyjaciółmi. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

Czyta się przyjemnie i lekko, jest trochę magii i sporo przyjaźni silniejszej niż strach. Nie jestem tylko pewna czy to wystarczy, żeby książka mogła się obronić. Moim zdaniem "Pałac Północy" jest słabszy od "Mariny", która powstała wcześniej. Nie chcę tutaj powiedzieć, że nie warto go czytać, bo wielbiciele Zafóna i tak sięgną po tę pozycję. Jeśli jednak ktoś dopiero zaczyna przygodę z tym autorem, to polecam najpierw przeczytać późniejsze książki ("Cień wiatru" i "Grę Anioła"), a "Pałac Północy" zostawić sobie na czas oczekiwania kolejnych "dorosłych" utworów pisarza.

Wiadomo - warsztat pisarski trzeba ćwiczyć. Dla mnie "Pałac Północy jest takim właśnie ćwiczeniem.

EDIT: Nie wiem skąd mi się wzięło, że "Marina" była pierwszą książką Zafóna :/ Oczywiście to "Książę Mgły" jest tą pierwszą, a "Marina" powstała jako czwarta. Może pomyłka wynikła z tego, że "Marinę" wydano jako pierwszą wśród powieści dla młodzieży. Przepraszam za błąd (nie będę go teraz poprawiać, bo musiałabym napisać opinię od nowa ;) ).


Jestem tak bardzo obca branży growej i tak bardzo nikogo nie obejdzie to, co sądzę, że mogę napisać właściwie wszystko.

Nie nazywam siebie graczem (graczką?), ale to nie znaczy, że gier wideo w ogóle nie tykam i absolutnie nic o nich nie wiem. Myślę, że w porównaniu do przeciętnej Polki (wybaczcie to stereotypowe podejście do tematu) zebrałam już całkiem niezłe doświadczenie w tej materii. Tyle gwoli wyjaśnienia / wstępu.

Krzysztof Gonciarz wziął się za bary z tematem raczej mało popularnym w Polsce i raczej kojarzonym z pryszczatymi nastolatkami. Szef tvgry.pl postanowił namówić graczy do "znania się na grach". Rozłożył gry na czynniki i odniósł się do nich na różnych polach - czy to treści, czy to rozgrywki. A do zobrazowania tego, o czym mówi, wykorzystał przykłady gier wydanych w ostatnich latach na różnych platformach (PS3, X360, PC, handheldy, androidy...). Muszę przyznać, że cel był szczytny, a i wykonanie nienajgorsze, ale...

No właśnie. Przede wszystkim nie wiem do kogo książka jest skierowana. Wydaje mi się, że osoby, do których Gonciarz apeluje, żeby znały się na grach, już się na nich znają... A osoby, które gier nie znają- raczej po tę pozycję nie sięgną, bo może być mało zrozumiała. Okropnie denerwował mnie belferski styl wypowiedzi, który nierzadko stosował autor. Nie wątpię, że facet zna się na tym, o czym mówi, ale nie mogę zdzierżyć nauczycielskiego czy podręcznikowego tonu u kogoś, kto jest ode mnie 3 lata starszy. Również jako problem widzę brak wyraźnego uporządkowania informacji w poszczególnych rozdziałach. Często zdarzało mi się dotrzeć do końca i zastanawiać się "co właściwie autor miał na myśli".

Mam jeszcze dwa zastrzeżenia, ale nie dotyczą one samej treści. W tym wydaniu jest mnóstwo literówek. Mam nadzieję, że jeśli nastąpi dodruk, błędy zostaną poprawione. No i okładka. Normalnie o tym nie piszę, ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Uważam, że projektantka powinna odpowiedzieć za to, co zrobiła.

Jednak mimo tych wyraźnych (dla mnie) niedogodności i niedociągnięć "Wybuchające beczki" czyta się dobrze. Autor dobrze posługuje się polszczyzną, a zarzucanie mu, że w tekście jest zbyt wiele makaronizmów uważam za bezzasadne. Owszem, sporo jest anglojęzycznych terminów, ale wszystkie zostały bardzo jasno wytłumaczone.

Daleka jestem od stwierdzenia, że gry są rozrywką dla bezmózgiego odbiorcy, który w życiu ślepo naśladuje to, czego nauczył się w grze. Uważam, że ta elektroniczna rozrywka nieodwracalnie stała się częścią szeroko rozumianej kultury i nie pozostaje nam nic innego jak to zaakceptować. Ale mam wrażenie, że Gonciarz nieco przesadził w drugą stronę - choć, być może, jest na dobrej drodze. Do czego? To pozostawię w sferze domysłów - z książki też nie dowiedziałam się dlaczego właściwie "znajcie się na grach".


To doskonały przykład na to jak ważne w książce jest pierwsze zdanie. Ono od razu wciągnęło mnie w świat Irvinga i uwolniło dopiero po 570-u stronach.

Historia rozpoczyna się w 1954 roku w Twisted River, osadzie położonej na północy Stanów Zjednoczonych, w New Hampshire. Kucharz, 30-letni Dominic Baciagalupo, wiedzie w miarę spokojny żywot wraz ze swoim 12-letnim synem Dannym. Na tyle spokojny, na ile może on być w osadzie flisaków spławiających rzeką drewno. Nic nie zakłóca egzystencji dwóch panów o włoskim nazwisku aż do chwili, w której nieszczęśliwy zbieg okoliczności zmusza ich do wyjazdu, a właściwie do ucieczki - byle dalej od Twisted River.

I tak oto jesteśmy świadkami kolejnych przystanków na 50-letniej mapie podróży. W tle, bardzo dyskretnie, autor umieścił najważniejsze wydarzenia z historii USA, które nawet jeśli nie mają bezpośredniego wpływu na życie bohaterów, to są szeroko przez nich komentowane. A w życiu ojca i syna pojawiają się i znikają kolejne kobiety, niezmienny jest jedynie ich stary przyjaciel z "poprzedniego" życia, flisak Ketchum.

"Ostatnia noc w Twisted River" jest urzekająca nie tylko pod względem fabularnym, ale również narracyjnym. Irving, poza pewnymi punktami wyznaczającymi trasę ucieczki, nie opowiada historii w pełni chronologicznie, raczej każdą część zaczyna od środka. Choć czasem miałam wrażenie, że nie nadążam za autorem, nie przeszkadzało mi to - tym bardziej, że prędzej czy później wszystko się wyjaśnia. Świetne są także dopiski w nawiasach, które dodają humoru i rozładowują napięcie w tej, bądź co bądź, niezbyt humorystycznej książce.

Przyznaję, że to moje pierwsze spotkanie z Johnem Irvingiem, ale niezwykle udane. Jeśli tylko natknę się na inne jego książki - na pewno przeczytam.


To bardzo dobry thriller. Nie znałam do tej pory twórczości Michaela Palmera, ale chyba będę musiała zawrzeć z nią bliższą znajomość.

Natalie to była biegaczka, która po kontuzji uniemożliwiającej dalsze trenowanie, postanowiła wstąpić na Akademię Medyczną w Bostonie - mimo że jest już po 30-tce. Ben jest prywatnym detektywem próbującym związać koniec z końcem w swoim biurze w Chicago. Doktor Anson w kameruńskiej dżungli pracuje nad lekiem, który ma szansę zrewolucjonizować świat. Na pierwszy rzut oka niewiele ich łączy... Jeśli jednak dodać, że Natalie w wyniku strzelaniny traci płuco, doktor Anson pilnie potrzebuje przeszczepu, a Ben jest na tropie afery dotyczącej handlu organami, wiele się wyjaśnia.

Cała historia osnuta jest wokół organizacji, która, uważając się za Władców - w rozumieniu Platona, decyduje o tym, kto ma większe prawo, aby żyć. Czy kelnerka w podrzędnym barze, czy raczej naukowiec pracujący nad czymś niezwykle ważnym w skali świata. I tutaj powinien pojawić się dylemat moralny - czy można w ogóle kłaść na szalach życie dwojga ludzi i oceniać, które jest bardziej wartościowe? Jakie przyjąć kryteria?

Palmer świetnie pokazuje, że transplantacje są potrzebne, ale nie za wszelką cenę. Natomiast może faktycznie warto włożyć do portfela deklarację, w której wyrażamy zgodę na przeszczep naszych narządów w razie śmierci klinicznej?

Nagle zrobiło się strasznie poważnie... A w ostatecznym rozrachunku "Piąta fiolka" to i tak tylko rozrywka. Uważam, że to dobry, emocjonujący kawałek prozy. Nie mam w zwyczaju kupowania tego typu literatury, bo przeważnie są to książki, do których już bym nie wróciła znając zakończenie. Ale do przeczytania zachęcam - szczególnie jeśli ktoś lubi thrillery medyczne (no i jeśli uważa, że można mi zaufać).

Przeczytałam to tak szybko, że nawet nie wiem kiedy. I to nawet nie dlatego, że książka była tak wciągająca. Raczej ze względu na sposób jej wydania - duże litery, sporo pustej przestrzeni i gruby papier.

Z więzienia, za sprawą wyjątkowo sprytnego prawnika, wychodzi skazany na śmierć Jared Barnett. O spokój swojej rodziny zaczyna drżeć pani prokurator, która przyczyniła się do wyroku skazującego Jareda, ale on, oprócz burzenia jej szczęścia rodzinnego, ma też inny plan. Wraz ze swoją siostrą i jej synem planuje okraść bank. Nie wszystko jednak idzie według planu, a drogę ich ucieczki znaczą kolejne morderstwa.

Tak naprawdę nie ma tutaj szalonego tempa akcji, pościgów zapierających dech w piersiach, czy podobnych rzeczy. Jest ucieczka i jest pościg, ale teraz myślę, że takie raczej niemrawe. Jest też pewna próba ukazania głębi psychologicznej mordercy, ale też bez przesady. Jednak tak szybko przeczytałam tę książkę (w ciągu jednego dnia), że w czasie czytania nie zwróciłam uwagi na te niedociągnięcia i gdyby nie ten blog - w ogóle bym się nad nimi nie zastanawiała.

To dobra książka, żeby przeczytać coś tak po prostu. Np. w poczekalni u lekarza albo w autobusie. Ale nie oczekujcie po niej głębszych refleksji.

To mój pierwszy e-book (nie liczę "Moralności pani Dulskiej" w liceum, której nie zdążyłam wypożyczyć przed omawianiem). I, mimo że czytałam z monitora, nie było tak źle jak myślałam, że będzie.

Teraz mogę też przyznać, że zasiadając do czytania byłam pełna obaw dotyczących treści. "Wedle reguły kreacji" jest efektem self-publishingu, a więc założenia, że każdy może wydać to, co napisze - w wersji elektronicznej. Od razu też zaznaczę, że swój e-gzemplarz otrzymałam od autora. Ale nie znaczy to, że moja opinia podyktowana jest wdzięcznością lub fałszywą lojalnością.

To po prostu interesująca opowieść o życiu Stanisława Szmita urodzonego w 1943 roku we Fraudencji. Trochę mi ta historia przypominała "Kajtkowe przygody" - głównie przez wiejską scenerię na początku i, oczywiście, bociana leczonego w domu (już drugi raz w tym miesiącu bociani motyw - fatum?). Z drugiej strony trochę widziałam w tym serial "Daleko od szosy" (nigdy nie oglądałam go w całości, znam tylko urywki) pozbawiony humorystycznych wątków. W całość wplata się najnowsza historia Polski - Stanisława nie omija aresztowanie za wywrotowość - oraz nieco twórczego szaleństwa.

Nie będę zdradzać fabuły, bo to książka obyczajowa, więc wydaje mi się, że byłoby to trochę jak zdradzanie "kto jest mordercą". Grunt, że czyta się dobrze, a język jest dopasowany do klimatu i charakteru opowieści. Jasne, nie jest to pozycja bez wad - mnie na przykład średnio do gustu przypadło zakończenie, ale to już jest kwestia oczekiwań jakie stawia się czytanej pozycji.

Nie zamierzam pisać tutaj peanów na cześć autora, ale uważam, że jeśli self-publishing owocowałby tylko takimi książkami, to nikt nie musiałby się martwić o ewentualne zaniżanie literackiego poziomu rynku. Zdarzyło mi się czytać znacznie gorsze książki od "Wedle reguły kreacji" i nikt mi nie zwróci straconego przy nich czasu. Tym razem czasu nie straciłam - i uważam tak, mimo że generalnie nie przepadam za polską prozą.

Liczę na to, że autor będzie wciąż doskonalił swój warsztat literacki i następnym razem dostarczy nam utwór bardziej rozbudowany. Choć, z drugiej strony, osobiście lubię krótkie formy, a "Wedle reguły kreacji" jest dla mnie obszernym opowiadaniem. Pożyjemy, zobaczymy.

Pomyślałam sobie, że bocian jest swojskim ptakiem, więc interesująca będzie książka z polską nutą u francuskiego autora.

Max Böhm, szwajcarski ornitolog, zatrudnia Francuza, Louisa Antioche, aby ten prześledził lot bocianów z Europy do Afryki. Wiosną tego roku nie wszystkie ptaki wróciły do swoich europejskich gniazd i Szwajcar chce się dowiedzieć co mogło im się przytrafić. Zanim Louis wyruszy na wyprawę śladami bocianów, odnajduje w bocianim gnieździe martwego Böhma. Właściwie mógłby uznać, że jest zwolniony z umowy, ale sprawa zaczyna być coraz bardziej tajemnicza i wciągająca.

W opisie nawet nieźle to wygląda. Ale wykonanie, dla mnie, pozostawia wiele do życzenia. Pominę już to, że główny bohater docierając do Izraela nie wiedział jak posługiwać się bronią palną, a już 50 stron później strzelał jak zawodowiec. Zabawne było też to, że ten historyk, który przez 10 lat pisał swój doktorat (1000 stron!), nagle przeobraża się w zabijakę potrafiącego z każdego wydusić zeznanie przeprowadzając rozmowę niczym przesłuchanie. Natomiast najgorsze, w moim odczuciu, było skojarzenie z "Jądrem ciemności" Conrada kiedy czytałam część poświęconą pobytowi Louisa w Afryce. Powieść Conrada jest lekturą, którą wspominam najgorzej z całego liceum.

Zatem może to moje osobiste uprzedzenie, a może obiektywnie "Lot bocianów" nie jest niczym ponad średniakiem, w którym główny bohater niesamowicie mnie zmęczył.

Maja - Jostein Gaarder

sobota, 23 lipca 2011


"Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć - zaledwie kilka sekund."*

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że patrząc w rozgwieżdżone niebo patrzycie na historię wszechświata? Mnie naszły takie refleksje przy lekturze "Mai". A czy ma sens wybieranie najpiękniejszej samicy człowiekowatych ssaków naczelnych? W końcu to tylko jedna z wielu kombinacji genów. Gdyby 15 miliardów lat temu coś poszło inaczej, dzisiaj nie byłoby o czym mówić, bo dla nas nie byłoby żadnego dzisiaj.

Główną część książki stanowi list, który napisał, lub mógłby napisać, mąż, biolog ewolucjonista, do żony, paleontologa, z którą pozostaje w separacji. W liście znajdujemy to, co Frank przeżył na Fidżi, a dokładniej na Taveuni, gdzie można przejść z dzisiaj w jutro (lub wczoraj), bo właśnie tam znajduje się linia zmiany daty. Ale to tylko wstęp, to zagadki pozostawione bez rozwiązań. Owe rozwiązania znajdują się w dalszej części epistoły. Wszystko objęte jest wstępem i posłowiem autorstwa angielskiego pisarza, Johna Spooke'a. Bez niego nie wiedzielibyśmy czy pozostajemy w baśni, czy w rzeczywistości.

Całość prowadzi do przedstawienia Manifestu, składającego się z 52-óch postulatów, który w metaforyczny sposób ma przedstawić życie, jego początki i przeznaczenie. Od razu się przyznam, że mnie Manifest nie przypadł do gustu, bo nie lubię takich pseudopoetyckich popisów elokwencji.

Natomiast reszta - ze swoim baśniowo-ewolucyjnym klimatem - jest ok. Co prawda na początku miałam wrażenie, że los sobie ze mnie zakpił i zrobił mi powtórkę z filozofii i metodologii nauk społecznych, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny.

*Jostein Gaarder, Maja, Jacek Santorski & Co Wydawnictwo, Warszawa 2000

"[...] plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi."*

Czasem mam wrażenie, że jestem ostatnią osobą na Ziemi, która (wśród czytających) nie przeczytała jeszcze literackich klasyków (i nie widziała klasyków filmowych). No, poza tymi obowiązkowymi w szkole.

"Sto lat samotności" to swego rodzaju saga rodzinna. Sto lat życia jednej rodziny, której członkowie, każdy na swój sposób, trwali w samotności. Rodzili się z tym uczuciem i z nim umierali. Bez względu na dobrobyt lub lata klęski urodzaju. Wciąż powtarzali te same schematy - jakby czas stał w miejscu lub kręcił się w kółko. Wciąż popełniali te same błędy i dawali ponieść się tym samym namiętnościom.

To jest jedna z tych książek, które trzeba przeczytać. Choćby po to, żeby zapoznać się z klasykiem realizmu magicznego. Gabriel García Márquez napisał tę powieść w drugiej połowie lat 60. i, mimo że jesteśmy świadkami napływania do fikcyjnego Macondo dobrze nam znanych wynalazków, to dla mnie ta historia pozostaje poza czasem, gdzieś w przestrzeni Ameryki Łacińskiej.

Ród Buendiów przez 7 pokoleń zmierza w swej samotności ku końcowi, który jest nieuchronny i przewidziany już w momencie zakładania osady. Przed przeznaczeniem nie można uciec - u Márqueza jest jak w greckiej tragedii.

P.S. Poniżej przedstawiam (misternie tworzone w popularnym edytorze tekstu) drzewo genealogiczne rodziny Buendía, które tworzyłam czytając książkę. Pomagało w zapamiętaniu kto jest kim w tej zwariowanej rodzinie.


* Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2009: s. 454

***

Miałam wziąć udział w rozpowszechnianej ostatnio na blogach zabawie (One Lovely Blog Award), do której zaprosiła mnie Maruda007 (bardzo Ci dziękuję!), ale zauważyłam, że dużo osób, które sama chętnie bym zaprosiła, pisze na swoich blogach, iż z różnych względów nie weźmie w niej udziału. A zatem - może kiedy indziej :)


Znowu podróże. Tym razem nie tylko po USA ("Artysta zbrodni"), ale po 3-ech kontynentach. To się nazywa rozmach.

Doktor Marissa Blumenthal ma problem z zajściem w ciążę. Razem z mężem poddają się procedurom zapłodnienia in vitro i Klinice Kobiecej w Bostonie. To bardzo dobra placówka z wysokimi wskaźnikami powodzenia. Niestety, renoma szpitala nie może pomóc kiedy w małżeństwie starającym się o dziecko coraz częściej dochodzi do nieporozumień na tym tle. A do tego dochodzą coraz poważniejsze wątpliwości Marissy czy w Klinice na pewno wszystko jest tak jak być powinno. Podejrzenia prowadzą na trop międzynarodowej afery, której ogniska znajdują się w USA, Australii i Azji. Czyli czeka nas podróż przez pół świata.

Afery u Cooka zawsze mają rozmach. Tym razem może jeszcze większy niż zwykle. Po lekturze jego książek zawsze zastanawiam się, czy opisane przez niego zdarzenia rzeczywiście mogłyby mieć miejsce. I, w takim razie, czy mogę ufać moim lekarzom.

Problem in vitro co jakiś czas wraca do publicznej dyskusji, ale ja jeszcze chyba nie słyszałam, żeby dyskutoeano o czymś innym niż pieniądze (czasem też dyskutuje się o "moralności"). A może warto byłoby zająć się tym, co czują pary poddawane zabiegom. Ile muszą znieść bólu i upokorzeń. Nie chcę tutaj zaczynać wielkiej dyskusji na ten temat, ale dopiero thriller medyczny uświadomił mi jak wielki wpływ na rodzinne szczęście może mieć taka kuracja. Oczywiście nie jest to główny wątek powieści, ale wydaje mi się równie ważny. Po prostu warto się nad tym zastanowić.

A poza tym - jak zwykle u Cooka - w "Oznakach życia" jest dużo akcji i dużo ciekawostek medycznych (dla laika). Dla mnie Robin Cook wciąż jest królem thrillera medycznego.

Twitter

Instagram

Wyświetl ten post na Instagramie.

Co tu się...? #mrok #gusła #dziady

Post udostępniony przez Dorota (@schizma9)

© Kawałek Cienia
designed by templatesZoo