Jestem po weselu (nie, nie moim), poprawinach i podróży, więc będzie krótko, bo zmęczenie daje o sobie znać.
Po ostatnio czytanej książce "Śmierć w moim imieniu" wydawała mi się niemal arcydziełem. Sprawnie napisana, dobrze się czyta - miła odmiana po tym ostatnim gniocie.
Bycie inspektorem policji lub autorem poczytnych kryminałów nie jest łatwe - gdzie się nie pójdzie, tam zbrodnia. Taki ktoś idzie sobie do teatru, żeby poobcować z kulturą, a tam czeka na niego praca. W opisanej sytuacji znaleźli się Joe Alex i Beniamin Parker - zdążyli wyjść ze spektaklu, żeby za kilka chwil musieć wrócić do teatru, gdzie popełniono morderstwo. Zginął odtwórca głównej roli. Jak sądzicie, udało im się rozwiązać zagadkę?
To naprawdę dobry Joe Alex, świetnie sprawdził się jako lektura w podróży. Nie mogłam się oderwać od lektury - może również dlatego, że autor zachowuje jedność czasu, miejsca i akcji przez co miałam wrażenie, że coś mogłoby mi umknąć gdybym nagle przerwała czytanie. Takie kryminały lubię.
Sztuka, którą przedstawiano w "Śmierć mówi w moim imieniu" nie wydała mi się specjalnie porywająca - ale sama książka już porywać zaczęła. Zostawiła po sobie pozytywne wrażenie.
Share /
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tez mi się bardzo podobało. A urywek sztuki widziałam kiedyś w tv, taka przygnębiająca mi się wydała.
OdpowiedzUsuńNie sądziłam, że to jednak prawdziwa sztuka... ;)
Usuń