Urlop niestety dobiegł końca, a ja próbuję nadrobić zaległości blogowe i ogarnąć jakoś to co pojawiło się w Internecie podczas mojej nieobecności. Przyznam, że idzie mi to dosyć opornie. Nie mogę się też zabrać za moje własne (rzec by można, osobiste) zaległości w postaci przeczytanych i nieopisanych książek, ale mam nadzieję, że jakoś powoli się wygrzebię z tego lenistwa (chociaż o koncercie udało mi się napisać ;) ). Ale do rzeczy.
Dziewczęta z Szanghaju kupiłam kiedyś razem z Ulicą Tysiąca Kwiatów, bo egzotyka, bo Daleki Wschód, bo może być ciekawe i takie tam. W sumie nie było źle.
Historia zaczyna się, co ciekawe, w Szanghaju. Jest rok 1937, a główne bohaterki, siostry May i Pearl, pracują jako modelki. Fotomodelki nawet – mimo że nie pozują fotografom, a malarzom, którzy tworzą obrazy reklamowe. Same siebie określają jako "piękne dziewczęta" – tak nazywają zawód, który wykonują… Generalnie są próżne, ważne są dla nich jedynie piękne stroje, wieczorne wyjścia, spotkania i picie szampana w nocnych klubach. Ale oczywiście do czasu. Koniec sielanki przychodzi wraz z wiadomością, że ich ojciec przegrał nie tylko wszystkie oszczędności swoje i córek, ale również same córki, które muszą poślubić synów wierzyciela. Ów wierzyciel jest Chińczykiem, ale na stałe mieszka w Los Angeles i tam właśnie miały pojechać dziewczęta, ale cóż… Jakoś im było nie po drodze. Sytuacja jest skomplikowana, a komplikuje się jeszcze bardziej kiedy do miasta wkraczają Japończycy. Ojciec sióstr znika, a one wraz z matką próbują przedostać się do Hongkongu. Ostatecznie lądują w Stanach, ale zanim do tego dojdzie przeżywają wiele rzeczy, które na zawsze je zmieniają. A Ameryka również nie jest tym czego się spodziewały.
Akcja książki obejmuje 20 lat z życia dziewcząt. Lat głównie gorzkich (takie przynajmniej odniosłam wrażenie), w czasie których ich siostrzana miłość wielokrotnie wystawiana jest na próby i trudno powiedzieć czy przechodzi je pomyślnie. Niby robią różne rzeczy dla swojego dobra, a tak naprawdę każda myśli jedynie o sobie. Właściwie to obydwie mnie irytowały. Historię opowiada starsza z sióstr, Pearl, w czasie teraźniejszym, którego generalnie nie lubię w powieściach, ale po pewnym czasie przestałam zwracać na to uwagę. Byłam ciekawa co dalej będzie się działo z bohaterkami, których losy autorka wplotła w wydarzenia historyczne. Taki zabieg sprawia, że chce mi się czytać książki obyczajowe, bo oprócz fikcyjnej historii (która oczywiście mogła się zdarzyć albo jest posklejana z historii różnych osób) dostaję kawałek ówczesnej rzeczywistości. I nawet jeżeli są to jakieś szczątkowe informacje albo nie do końca wiernie oddające wydarzenia, to stanowią dla mnie impuls do poszperania w sieci (znak czasów – kiedyś w podobnej sytuacji raczej szperało się w bibliotece) i dowiedzenia się czegoś więcej na dany temat.
Cóż więcej mogę napisać o książce obyczajowej? Tak samo jak większość, nie pozostaje w głowie na dłużej, ale czas z nią spędzony był całkiem przyjemny. Przy okazji dowiedziałam się co nieco o tym jak mogło wyglądać życie Chińczyków w Ameryce tuż po drugiej wojnie światowej, a zbyt kolorowo nie było (a może właśnie było, bo rasizm miał się dobrze). Lektura z tych raczej "kobiecych".
Share /
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No mnie jarają książki o tle historycznym, ale właśnie z II WŚ. Teraz czytam akurat dokument o Mengelem i zachodzę w głowę jak można mieć takie cholerne szczęście, że mimo tylu zbrodni przeżył tyle lat i za życia go nie odnaleźli i osądzili.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że więcej takich "szczęściarzy" by się znalazło. Nie ma chyba słów, żeby opisać ogrom zbrodni, za które niektórzy nie odpowiedzieli.
Usuń