Wciąż nie mogę trafić na "Panią Dalloway" aczkolwiek znowu się na jej postać natknęłam - w "Podróży w świat" właśnie.
A "Podróż w świat" to powieść o podróży (jakże odkrywcze!) statkiem z Anglii do Santa Marina w Ameryce Południowej i o pobycie tam kilku(nastu) osób z angielskich wyższych sfer. Helen Ambrose postanawia pokazać siostrzenicy swego męża, Rachel, jak może wyglądać życie poza domem jej ciotek i statkiem ojca (matka nie żyje). W Santa Marina Rachel przeżywa miłość swego życia, ale trzeba pamiętać, że nic nie trwa wiecznie.
Nie jest mi łatwo pisać o tej książce, bo naprawdę byłam do niej pozytywnie nastawiona - tak samo jak w ogóle do Virginii Woolf (być może za sprawą "Godzin"). Jednak, pomimo tego, zmęczyła mnie "Podróż w świat". Brnęłam przez nią, a nie przyjemnie płynęłam przez kolejne strony (a teraz lincz ze strony fanów Woolf?). Przydługie opisy przeżyć wewnętrznych bohaterów przestały mnie aż tak bardzo interesować mniej więcej w gimnazjum (pamiętam jak na polskim uczyliśmy się opisywać przeżycia wewnętrzne i kojarzyć je z widocznymi oznakami tychże przeżyć - sprawdzianem było wypracowanie z "Antygony", w którym jeden z moich kolegów napisał, że "Hajmonowi gibało się biodro"). Wciąż umykała mi gdzieś uwaga, nie mogłam się skupić, bo bardzo często przez wiele stron nic się nie działo. Ewentualnie ktoś z czegoś zaczynał sobie zdawać sprawę. Wiem, że spłycam. Na osłodę mogę dodać, że chyba najbardziej podobały mi się 3 ostatnie rozdziały.
Virginia Woolf niewątpliwie świetnie operowała językiem jako takim. Gdyby tak nie było, to prawdopodobnie czytałabym "Podróż w świat" trzy razy dłużej. Ale, niestety, sposób prowadzenia fabuły do mnie nie trafił. Nie twierdzę jednak, że książka jest zła - tylko chyba nie dla mnie.
Share /
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mnie już sama wymowa Virgina Woolf działa magicznie :-)
OdpowiedzUsuńA ja mam teraz mieszane uczucia...
OdpowiedzUsuń