
Liesel Meminger ukradła pierwszą książkę mając 10 lat. Na cmentarzu, po pogrzebie swego młodszego brata. Mama odwoziła ich do rodziny zastępczej, bo... Właściwie to Liesel nie wiedziała dlaczego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa rozwiązała tę zagadkę później. Zapomniałam dodać, że dziewczynka jest Niemką, a podróż odbywała się na początku 1939 r. Złodziejka trafiła do Molching, do Rosy i Hansa Hubermannów, którzy odtąd mieli zastąpić jej rodziców. I prawdopodobnie wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że we wrześniu zaczęła się wojna.
II wojna światowa to dla Polaków wciąż bolesny temat, pomimo upływu lat. Ale Zusak pokazuje, że Niemcy też swoje zapłacili. I, jak to zwykle bywa, najwyższą cenę ponieśli cywile. Jasne, byli ludzie, którzy dali się ponieść słowom Führera, wierzyli w to, co mówił i w niego. Ale byli też tacy, którym nieobojętny był los gnanych na śmierć. Szczególnie jeśli z takimi gnanymi spotkali się oko w oko.
Narratorem "Złodziejki książek" jest Śmierć. Moim zdaniem to rewelacyjny zabieg ze strony autora. Paradoksalnie obecność Śmierci wprowadza wiele ciepła i humoru do opowieści. Bo "Złodziejka książek" to wojna z humorem, ale bez przesady. Wszystko jest wyważone, a na końcu i tak miałam łzy w oczach. Markus Zusak porwał mnie swoimi metaforami, plastycznością opisu słów i tego, co się z nimi dzieje kiedy już opuszczą usta. I właściwie teraz brakuje mi ich do opisania książki, bo chyba wszystkie zostały między jej okładkami.
Starałam się dawkować sobie "Złodziejkę książek", podobnie jak tytułowa bohaterka dawkowała sobie kolejne rozdziały ukradzionych woluminów. Początkowo nawet mi się to udawało, ale im bardziej zagłębiałam się w fabułę, tym trudniej było odłożyć książkę na później. Swoją drogą, uważam, że utwór Zusaka z powodzeniem mógłby być lekturą szkolną.
Szczerze polecam.