Nie dla mnie. Po dwóch dosyć ciężkich lekturach ("Lot nad kukułczym gniazdem" i "Nowy wspaniały świat") chciałam trochę odetchnąć i przeczytać coś lżejszego. Ale chyba nie aż tak.

"Sklepik z niespodzianką" opowiada historię Bogusi (stąd podtytuł, ha!), która wracając z Holandii do rodzinnego domu na Saskiej Kępie w Warszawie zrobiła sobie postój w małej nadmorskiej mieścinie. Tak jej się Pogodna spodobała, że postanowiła tam zamieszkać. Rodzice, z którymi Bogusia była mocno związana emocjonalnie (mimo swych 26-u lat), nie mając innego wyjścia, przyklasnęli pomysłowi córki i jeszcze zaoferowali, że w razie problemów dorzucą trochę grosza do przedsięwzięcia dziewczyny - tytułowego Sklepiku z Niespodzianką.

W Pogodnej czekały Bogusię łzy radości i łzy smutku, przyjaźń, ale też bezradność i pogarda... Banał? Owszem. I to mnie do tej książki zniechęcało. Ta cała słodycz: miasta, ludzi, relacji... Idealne małżeństwo rodziców bohaterki, nawet kiedy pojawiły się problemy, przyprawiało mnie o mdłości. Wszystko było jakieś takie mdłe i... nieprawdziwe, Czasem miałam wrażenie jakbym czytała opis ckliwych scen (albo wcale nie ckliwych) ze sztampowej komedii romantycznej.

Autorka wplotła w fabułę kilka przepisów na słodkości i to liczę na plus. Jak już wyjdę z etapu przeprowadzki to może spróbuję coś z tych propozycji zaserwować moim znajomym. Poza tym są fragmenty, które prezentują się naprawdę sympatycznie, np. te dotyczące psa Bogusi, Pieguska. Jednak w większości, jak dla mnie, fabuła jest zbyt miałka.

Moja koleżanka z pracy stwierdziła, że to jest książka, przy której należy wziąć kieliszek wina i marzyć. Wierzę, że tak może być. Widocznie to nie był dla mnie odpowiedni moment na tę pozycję.

Przy okazji chciałabym złożyć Wam, moi Drodzy, życzenia spokojnych i zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, radości w gronie rodzinnym (albo innym, które lubicie) i, oczywiście, wielu książkowo-świątecznych zdobyczy :)

[Mój dzień w książkach]

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Zobaczyłam tę zabawę u Prowincjonalnej Nauczycielki, a ona z kolei podpatrzyła to u Lirael. A zatem i ja się pobawię w takie małe podsumowanie (?) roku opisując dzień przy pomocy tytułów przeczytanych w ostatnich (prawie) 12-tu miesiącach książek :) No to zaczynam:

Mój dzień w książkach

Zaczęłam dzień Lotem nad kukułczym gniazdem.
W drodze do pracy zobaczyłam Mężczyznę w brązowym garniturze
i przeszłam obok Hotelu Bertram,
żeby uniknąć Złodziejki książek,
ale oczywiście zatrzymałam się przy Pałacu Północy.
W biurze szef powiedział: Piekło jest we mnie.
i zlecił mi zbadanie Zapisków na pudełku od zapałek.
W czasie obiadu z Matką
zauważyłam Annę, Hannę i Johannę
pod Klubem Mefista.
Potem wróciłam do swojego biurka z Roku 1984.
Następnie, w drodze do domu, kupiłam Klejnot Wschodu,
ponieważ mam Niebezpieczne pasje.
Przygotowując się do snu, wzięłam Mózg
i uczyłam się Całego zdania nieboszczyka,
zanim powiedziałam dobranoc Pięknym duchom.

A jak wygląda Wasz dzień w książkach?
I znowu, znowu Bruce Dickinson: "Our brave new world | In a brave new world...". Oj, słuchało się, słuchało (i dalej się słucha, ale trochę rzadziej)... Ale przecież ja nie o tym.

Kto jest szczęśliwszy: człowiek w pełni świadomy pułapek konsumpcjonizmu i zdający sobie sprawę z zalet i wad świata, czy też człowiek, który tak bardzo jest przekonany o doskonałości cywilizacji, że ta faktycznie przestaje mieć jakiekolwiek wady? Można by właściwie filozoficznie zapytać: "czym jest szczęście?".

Huxley w "Nowym wspaniałym świecie" przedstawia nam wizję społeczeństwa przyszłości. Dla niektórych może być to wizja przerażająca, a dla innych... całkiem współczesna. Obywatele Republiki Świata od sztucznie powstałego embrionu są odpowiednio warunkowani do życia zgodnego z kastą, do której należą, oraz do życia "na odpowiednim poziomie konsumpcji" (to nie jest cytat, to moje przemyślenie ;) ). A do kogo się zwracają niczym katolicy do Boga? Do Pana Naszego Forda. Tak, tego od Forda T. Najwyraźniej u podstawy nowej wspaniałej cywilizacji legła fordowska taśma produkcyjna.

Ale właściwie nie tyle fabuła, co stworzony model społeczeństwa wydał mi się ciekawy. Zachowane zostały kasty (czy też klasy), bo m.in. eksperyment cypryjski pokazał, że to rozwiązanie jest znacznie lepsze, gwarantuje większą stabilność, niż w modelu "wszyscy są równi". Huxley chyba chciał skłonić swych czytelników - w latach 30. XX w. - do rozważenia kwestii dokąd może zawieść cywilizację rozbuchany kapitalizm wraz z przemysłem. I możliwe, że ów cel zrealizował, bo, mimo pewnych anachronizmów, wydźwięk całości jak najbardziej daje się odczytywać współcześnie. Tylko nie robi już takiego wrażenia (albo tylko na mnie nie robi) jak kiedyś, bo przynajmniej część opisywanego świata mniej lub bardziej stała się faktem. Kiedy już zdamy sobie z tego sprawę - to dopiero może być zaskoczenie.

Lepiej być nieświadomym, ale nieszczęśliwym, czy świadomym, lecz borykającym się z trudami życia? Odpowiedź, szczególnie po lekturze "Nowego wspaniałego świata", nie jest oczywista.

Polecam tę książkę, bo z niej na pewno dowiecie się więcej niż z tego, co napisałam powyżej.

PS. Pewnie jest to strasznie stare, ale znalazłam szukając jakichś informacji na temat "Nowego..." - ile książek udało Wam się przeczytać z tych list (swoje wyniki umieściłam w nawiasach):
- Le Monde (9)
- BBC (21)
- Wirtualna Polska (23)?

[Mój głos]

czwartek, 8 grudnia 2011


Pomyślałam sobie, że zabiorę głos. A co mi tam. Tyle osób zabiera głos, to dlaczego ja miałabym nie? W końcu nie trzeba się znać, żeby zabrać. Głos oczywiście.

Skłoniła mnie do tego wspomniana w poprzednim poście dyskusja na blogu Życiowa pasja bibliofila. Dyskusja co prawda już ucichła i zasadniczo miała dotyczyć pisania recenzji dla wydawnictw (swoją drogą - gdzie są ci przymuszani i pozbawieni wyboru blogerzy? wszyscy, którzy się wypowiadali sami sobie wybierają książki do czytania), ale pojawiły się też inne wątki. Np. wątek recenzji samych w sobie - czy są opiniotwócze, czy też pisane są tylko dla innych blogerów.


U Agnieszki Tatery trwa ożywiona dyskusja na temat recenzowania książek od wydawnictw, a ja, tkwiąca na marginesie blogowego światka, chciałabym zaprezentować Wam dzisiaj książkę z moich własnych zbiorów. Nareszcie udało mi się skończyć "Lot nad kukułczym gniazdem". I nie chodzi o to, że mi się nie podobała, ale chyba za mało jeździłam autobusem (ostatnio tylko tam czytam).

Ten tytuł zawsze kojarzył mi się ze słynnym filmem Miloša Formana z Jackiem Nicholsonem w roli głównej (film wciąż przede mną). Dosyć długo nie wiedziałam, że obraz powstał na podstawie książki inspirowanej doświadczeniami jej autora (przez jakiś czas pracował jako sanitariusz w szpitalu psychiatrycznym). A potem dostałam tę książkę na urodziny (nawet jej oczekiwałam) i kilka miesięcy później zabrałam się za jej czytanie.


Piekło jest we mnie - Joe Alex

piątek, 25 listopada 2011

Dawno mnie tu nie było. Ostatnio przerwy pomiędzy wpisami robią się coraz dłuższe... Oczywiście nie jest to zamierzone, moim zdaniem to świat sprzysiągł się przeciwko mnie ;) Tzn., że nie mam czasu na czytanie beletrystyki.

Czasem tylko udaje mi się przeczytać coś w autobusie lub tramwaju (i niekoniecznie są to komunikaty MPK). Tym razem była to kolejna książka Joe Alexa - "Piekło jest we mnie".

Rzecz dzieje się na lotnisku w Johannesburgu i w samolocie lecącym do Londynu. Natomiast Joe Alex nie jest jeszcze tak bardzo skupiony na sobie jak w innych książkach, choć jest już dosyć popularnym autorem. Na początku poznajemy wszystkich bohaterów - pasażerów czekających na opóźniony lot - oczywiście z perspektywy pisarza. A kiedy już razem ze wszystkimi wsiądziemy na pokład międzykontynentalnego samolotu, nim dolecimy do pierwszego "przystanku" w Nairobi, w naszej obecności zostanie popełnione morderstwo. To ryzykowne zabijać człowieka w obecności Joe Alexa.

Muszę przyznać, że z dotychczas przeczytanych książek Macieja Słomczyńskiego vel Joe Alexa ta podobała mi się najbardziej. Może dlatego, że główny bohater nie jest jeszcze aż tak zmanierowany jak w książkach traktujących o jego późniejszej karierze. Poza tym tutaj nie wymądrza się w obecności funkcjonariuszy Scotland Yardu robiąc z nich totalnych ignorantów, bo na pokładzie samolotu po prostu ich nie ma. Ogólnie, przypadł mi do gustu klimat opowieści, ale nie potrafię powiedzieć czy te odczucia wywołały wcześniej wspomniane czynniki, czy może coś jeszcze.

Jeszcze jedną zaletą (być może dla niektórych wadą) książki "Piekło jest we mnie" jest to, że nie trzeba być nad nią cały czas skupionym. Nawet jeśli w komunikacji miejskiej na chwilę odpłyną nam gdzieś myśli - nic nie szkodzi, damy sobie radę z ogarnięciem akcji.

A najlepsze jest zakończenie książki. Ale nie zdradzę pod jakim względem.
Długi weekend dobiega końca, a dla mnie oznacza to kolejne czytadło przeczytane w pociągu. Żeby nie było, że w podróży to tylko czytadła - w drodze powrotnej do Łodzi czytałam "Lot nad kukułczym gniazdem".

Ale póki co - kolejny kryminał Joe Alexa, bez którego literacki świat by się nie zawalił, ale o ileż nudniejsza byłaby moja podróż.

Tym razem Joe Alex, pisarz, zostaje wezwany przez swego przyjaciela ze Scotland Yardu, Beniamina Parkera, do rozwiązania zagadki śmierci znanego ekonomisty, a w wolnym czasie zapalonego entomologa. Jeśli ktoś przed śmiercią zostawia list pożegnalny, można byłoby sądzić, że popełnił samobójstwo. Nie zawsze jednak sprawa jest taka prosta i oczywista, a szczególnie w książkach, w których do akcji wkracza znany detektyw - choćby i amator. Tak jest też tym razem - sprawa się komplikuje, ale wyćwiczony umysł jest sobie w stanie poradzić z zakrętami w śledztwie w niespełna trzy godziny. A potem wrócić do domu i dokończyć przerwany sen.

Przyjemnie się czyta te niewymagające głębszego zaangażowania kryminały, ale kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać nad pewnymi sprawami, to wychodzą niedoróbki. No bo powiedzcie sami - co to za stróże prawa, którzy nie potrafią poradzić sobie ze śledztwem i muszą prosić o pomoc pisarza specjalizującego się w kryminałach? Niechby on był chociaż prywatnym detektywem. Choć wtedy książki prawdopodobnie stałyby się jeszcze bardziej sztampowe. Jeśli natomiast chodzi o samą zagadkę - bawiłam się nieźle. Nie próbowałam też zgadnąć kto jest mordercą, mimo że możliwości było niewiele. Pewnie i tak by mi się to nie udało, a poza tym lubię elementy zaskoczenia.

Joe Alex na wyżyny literackie się nie wznosi, ale przecież nie wszystkie utwory muszą, czy nawet powinny. Bo gdyby tak było, to skąd wiedzielibyśmy czym te wyżyny są? Jako kryminał "Cichym ścigałam go lotem..." spełnia swoją rozrywkową powinność.

Twitter

Instagram

Wyświetl ten post na Instagramie.

Co tu się...? #mrok #gusła #dziady

Post udostępniony przez Dorota (@schizma9)

© Kawałek Cienia
designed by templatesZoo